wtorek, 31 sierpnia 2010

Lenistwo w La Paz

Autobus do La Paz wyruszył punktualnie o 18.30. Ogrzewania oczywiście nie było, więc byliśmy wyposażeni w ciepłe polary, czapki i rękawiczki. Na szczęście podróż miała trwać jakoś około 4 godzin, więc jakoś da się przeżyć. Od razu po opuszczeniu Copacabany zaczęły się serpentyny i taka była większa część drogi. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po około po dwóch godzinach nagle autobus się zatrzymał i wszyscy zaczęli z niego wysiadać! Okazało się, że musimy przeprawić się przez jezioro. Tak więc nasz autobus wjechał na jakąś podejrzanie niestabilną tratwę (o zgrozo z naszymi plecakami w środku!) a nas zapakowali do mniejszej łódki i po ok. 10 minutach byliśmy na drugim brzegu. Trochę musieliśmy poczekać na autobus bo tratwa-prom płynęła wolniej, ale na szczęście autobus cały dotarł na drugi brzeg :)

Po kolejnych mniej więcej dwóch godzinach dotarliśmy do La Paz. Pierwsze wrażenie zapiera dech w piersiach - dosłownie i w przenośni. Do La Paz wjeżdża się od góry, więc w nocy widok jest niesamowity.


Olbrzymie miasto, pięknie oświetlone, widać że tętni życiem. Miasto położone jest na wysokości 3600 - 4100 m n.p.m. (w zależności od dzielnicy) i jest to najwyżej położona na świecie stolica! Ma też najwyżej położony na świecie stadion piłkarski, na którym reprezentacja Boliwii wygrywa prawie wszystkie międzynarodowe mecze :)

Gdy tylko wysiedliśmy z autobusu podszedł do nas policjant i zapytał skąd jesteśmy, dokąd chcemy jechać i czy potrzebujemy taksówki. Trochę byliśmy nieufni, bo naczytaliśmy się o fałszywych policjantach, ale ten na razie nie chciał od nas paszportów więc grzecznie odpowiedzieliśmy na pytania. Nasz policjant złapał jakąś taksówkę, dopytał za ile facet nas zawiezie do celu, potwierdził z nami czy nam cena pasuje, po czym spisał wszystkie dane taksówkarza, numer taksówki itp, zapytał jeszcze raz skąd jesteśmy, zapisał dokąd jedziemy i dopiero nas puścił. WOW! Byliśmy naprawdę pod wrażeniem, że tak zadbał o nasze bezpieczeństwo! (może dlatego że była 11 w nocy a "dworzec" był w kiepskiej dzielnicy?). Nasz taksówkarz był niestety średnio rozgarnięty i nie bardzo mógł trafić pod wskazany mu adres (mimo, że była to ulica w centrum miast, czyli tak jakby u nas taksówkarz nie umiał trafić na Nowy Świat!). W pewnym momencie się zatrzymał i pyta nas czy to tu. My w szoku, bo widzimy że nazwa ulicy inna i mówimy mu, że to nie tu. Po czym on zostawił taksówke (z nami w środku) na ulicy i zaczął latać wkoło pytając ludzi, gdzie ta nasz ulica. No dosłownie cyrk! W końcu jakimś cudem trafił. Pozostała nam jeszcze krótka wspinaczka pod górę do naszego hostelu i po chwili byliśmy już na miejscu.

Nasz hostel Cruz de los Andes okazał się naprawdę wspaniały! Po pierwsze był ślicznie i kolorowo urządzony (na ścianie wymalowana plaża), po drugie nasz pokój miał balkon, było czyściutko, w kranie gorąca woda, internet śmigający aż miło, telewizor (tego akurat nigdy nawet nie włączamy, ale jest to oznaka luksusu!) i nawet dostaliśmy mały przenośny piecyk! Do tego całkiem smaczne śniadanko i przesympatyczna obsługa. Byliśmy też bardzo blisko centrum miasta, więc wszędzie poruszaliśmy się na piechotę. A propos gorącej wody, to przypomniało mi się, że koniecznie chciałam pokazać Tacie, jaki oni tu mają patent na ciepła wodę w kranie. Gdy pierwszy raz to zobaczyłam to mi się słabo zrobiło, bo do prysznica podłączone są jakieś kabelki (nie wygląda to najbezpieczniej) i woda podgrzewana jest elektrycznie. Wygląda dość przerażająco, ale nieźle się spisuje. Zasada jest taka, że im cieplejszą chce się mieć wodę, tym mniejszy strumień musi lecieć. Czyli steruje się tylko jednym kurkiem. Żeby lepiej to zobrazować wklejam zdjęcie:


Tak nam się spodobało w hostelu, że trochę się zasiedzieliśmy w La Paz. Bynajmniej nie dlatego, że nam się miasto tak bardzo spodobało! W zasadzie nawet za wiele w nim nie zwiedziliśmy, ale potrzebowaliśmy takiego krótkiego odpoczynku. Podróżowanie też bywa czasem męczące! Tak więc korzystaliśmy z tego, że jest ciepło, że mamy wygodne łóżko i szybki internet (ściągnęliśmy cały sezon naszego obecnie ulubionego serialu :) i całymi dniami się obijaliśmy.

Odnieśliśmy wrażenie, że La Paz jest brudne, chaotyczne, biedne i niestety też śmierdzące. Trochę nam to przypominało Wenezuelę... Wszędzie porozstawiane są stoiska drobnych handlarzy, którzy sprzedają dosłownie wszystko (za to nie mogłam znaleźć zwykłego sklepu z kosmetykami). Pełno jest też pucybutów ubranych w kominiarki zasłaniające całą twarz!


W zasadzie w samym mieście nie ma wiele do zwiedzania. Byliśmy na rynku starego miasta i w jego okolicach, ale szybko wróciliśmy na ulicę Sagarnaga, tzw. "Gringo Alley" (ulicę dla cudzoziemców), gdzie jest pełno różnych knajpek i straganów z kolorowymi ubraniami i różnymi pamiątkami.


Ciekawym miejscem w La Paz jest też targ czarownic, czyli Mercado de los Brujes, na którym można kupić różnego rodzaju przyprawy, nasiona, magiczne figurki i magiczne napoje, a także zasuszone płody lam, które budujący dom powinni wmurować w fundamenty w ofierze dla Pachamamy (Matki Ziemi), a ona dzięki temu będzie sprawować opiekę nad domostwem.


Z muzeów odwiedziliśmy jedynie Muzeum Koki, które dość szczegółowo przedstawia historię tego liścia, chociaż zwiedzanie polega głównie na przeczytaniu obszernej książeczki wręczanej tuż przy wejściu.

Udało nam się też zrobić spore zakupy prezentowe i w związku z tym wysłaliśmy kolejną paczkę do Polski (biedna Madzia znowu będzie musiała iść na pocztę!), żeby nie targać ze sobą tego wszystkiego przez kolejne dwa miesiące. Na poczcie była przesympatyczna pani, która zapakowała naszą paczkę w sposób totalnie pancerny. Nie wystarczyło samo pudełko - miła pani zawinęła paczkę w olbrzymi worek a następnie własnoręcznie zaszyła wszystko grubą nicią. Pani bardzo się cieszyła, że jesteśmy z Polski, bo mogliśmy uzupełnić jej kolekcję na ścianie napisów w różnych językach "NIE ODSYŁAĆ DO BOLIWII!" o napis w języku polskim :) I obiecała, że paczka dotrze do Polski w 15 dni. Zobaczymy ;)

Po czterech dniach spędzonych dość leniwie nadszedł czas na dalszą podróż. Zastanawialiśmy się, w którym z dwóch upatrzonych kierunków ruszyć, by urodzin Kuby nie spędzić w autobusie. I tu musimy podziękować Madziuli i Michałowi, bo dzięki ich blogowi (pozwolę sobie tu podać adres: www.pelikanochomik.blogspot.com) dowiedzieliśmy się, że Potosi jest miastem nie tylko ciekawym (o czym trąbiły nasze przewodniki) ale też bardzo ładnym. Tak więc postanowiliśmy nocnym autobusem pojechać do Potosi :)

Domi

27 - La Paz

1 komentarz:

  1. Hej podroznicy!

    La Paz ma jakas nieasmowita moc przyciagania. Z jednej strony piszecie ze niby nic takiego konkretnego do zwiedzania, ale nas tez tam wciagnelo i wiele innych napotkanych osob. I tez wlasnie hostel z ciepla woda nas pochlonal i sciagnie filmow :)

    A juz co do samych filmow, to jednak jak macie tv w pokoju - w Boliwii to rzadkosc - to tam maja zawsze mnostwo kanalow gdzie mozna jakis amerykanski film zobaczyc z hiszpanskimi napisami - to jest fajna lekcja hiszpanskiego!

    Pozdrawiam Was serdecznie, po Potosi zakladam ze szczeki Wam w dol w Uyuni opadna :)))

    Michal

    OdpowiedzUsuń