poniedziałek, 26 lipca 2010

Quito i targowisko w Otavalo

Wieczorem dolecieliśmy do Quito. Znowu zostaliśmy miło zaskoczeni połudnowoamerykańską uprzejmością - stojący za nami w kolejce do kontroli paszportowej pan powiedział coś w stylu "witajcie w moim kraju" i że chętnie nam pomoże albo odpowie na nasze pytania, bo przecież to jego kraj! Szok! Postanowiłam, że muszę tak kiedyś w Polsce powitać jakiegoś obcokrajowca :)
Pani sprawdzająca paszporty była równie miła, a taksówkarz który wiózł nas do hostelu okazał się jeszcze milszy, bo po drodze szczegółowo opowiadał nam o Quito i o tym co jest warte zobaczenia.

Nasz hostel okazał się rewelacyjny! Właściwie to wygląda bardziej jak hotel, codziennie zmieniją pościel i ręczniki i co najważniejsze wreszcie jest ciepła woda! Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do mycia w zimnej wodzie (w Wenezueli i Kolumbii mają po prysznicem jeden kurek!) ale nie ma to jak odrobina luksusu! Widok z naszego okna jest REWELACYJNY!


Quito leży na wysokości 2800 m n.p.m i jest przepięknie położone w Andach, na stokach czynnego wulkanu Pinchicha. Miasto ma śmieszny kształt - jest bardzo długie, ale jednocześnie wąskie, co sprawia że przejechanie z północnego na południowy koniec miasta zajmuje strasznie dużo czasu. Jedną z ciekawszych atrakcji w Quito jest wjazd kolejką linową Teleferico na wysokość ponad 4000 m n.p.m skąd można podziwiać wspaniałe widoki na całe miasto. Jest też całkiem przyjemna kafejka gdzie zjedliśmy pizzę :) Ale się nam należało, nawet krótki spacer pod górkę był mocno męczący ze względu na wysokość.

Zwiedziliśmy też stare miasto i bardzo nam się podobało. Quito ma trzy główne place z kościołami jeszcze z XIV wieku. Największe wrażenie zrobił na nas kościół La Compania, który został przez Jezuitów ozdobiony 7 tonami złota (tak, tonami!). Już nawet w czasach gdy był wykańczany wzbudzał mieszane uczucia mieszkańców Quito, zakonnicy jednak nie odpuścili i mimo sprzeciwów wiernych ozdobili kościół. Dzięki temu teraz możemy podziwiać pełne przepychu wnętrza. Zgodnie stwierdziliśmy, że muzeum złota w Bogocie przy tym wysiada. Nic dziwnego, że wejście do kościoła jak i sam kościół były pilnie strzeżone. Niestety w środku nie można robić zdjęć, więc musicie uwierzyć nam na słowo, że kościół naprawdę robi wrażenie.

Następnego dnia wybraliśmy się do Otavalo, miasteczka które słynie z sobotniego targu (jednego z największych i najbardziej kolorowych w Ameryce Południowej) na którym lokalni mieszkańcy, ubrani w tradycyjne stroje sprzedają rękodzieła. Można tam kupić dosłownie wszystko - od kolczyków, bransoletek, naszyjników, po swetry, obrusy, torby, itp. Atmosfera jest niesamowita i jest to prawdziwy raj dla maniaków zakupowych (takich jak ja!). Wreszcie Kubuś mógł mi kupić spóźniony prezent imieninowy i trochę się obłowiłam :)

Popołudniu zjedliśmy pyszny obiad w tradycyjnej miejscowej knajpce (w tym zupę bananową!). Mieliśmy szczęście bo okurat grał lokalny indiański zespół. Ich muzyka kojarzyła mi się z Peru a Kubie z muzyką celtycką. W każdym razie była bardzo żywa i naprawdę nam się podobała :)

Domi & Kuba

10 - Ecuador - Quito


11 - Otavalo Market

niedziela, 25 lipca 2010

Prawdziwy Włoch w kolumbijskiej stolicy salsy i kokainy

Do Cali pojechaliśmy właściwie tylko po to, żeby stamtąd polecieć do Quito w Ekwadorze. Okolice przy granicy Kolumbii i Ekwadoru słyną z tego że regularnie zdarzają się tam uzbrojone napady na autobusy, więc postanowiliśmy oszczędzić sobie tego rodzaju rozrywek ;)
Udało nam się znaleźć bilet do Quito w całkiem przyzwoitej cenie, jednak połączenie było dość kiepskie i okazało się, że nasz lot ma dwie przesiadki - pierwszą w Bogocie (czyli bez sensu, bo się wracaliśmy) a drugą w Guaiaquil (mieście położonym na samym południu Ekwadoru, więc znowu bez sensu, bo też będziemy wracać na północ). Mimo tych dziwnych przesiadek i tak było to połączenie znacznie szybsze niż autobusem, no i bezpieczniejsze.

Cali jest kolumbijską stolicą salsy i kokainy oraz dość niebezpiecznym miastem. No i jest tam naprawdę gorąco! W dniu przyjazdu wybraliśmy się na spacer do centrum miasta, ale nie byliśmy specjalnie nastawieni na zwiedzanie więc nawet nie chciało nam się brać aparatu - stąd brak zdjęć z Cali, ale nie bardzo jest czego żałować. W poszukiwaniu czegoś do jedzenia trafiliśmy do włoskiej knajpki, która niestety była zamknięta. Jednak nagle za plecami naszymi pojawił się jakiś miejscowy i zaczął wołać "Alessandro! Alessandro". Okazało się, że wołał właściciela restauracji, który mieszkał nad lokalem. Przesympatyczny Włoch powiedział, że knajpa teraz zamknięta, ale oczywiście nic nie szkodzi i specjalnie dla nas ją otworzy :) Zjedliśmy naprawdę przepyszny makaron (lepszy niż we Włoszech i robiony na miejscu!) z przepysznym sosem. Okazało się, że Alessandro pochodzi z rodziny kucharskiej z Bologni, włoskiej stolicy makaronów, sam jest szefem kuchni i dopiero niedawno przeprowadził się do Cali.

Resztę wieczoru spędziliśmy grzecznie w hostelu i rano ruszyliśmy na lotnisko. Pierwszy samolot mieliśmy do Bogoty. W Bogocie okazało się, że nasz lot do Guayaquil jest opóźniony o 2 godziny i w związku z tym nie zdąrzymy na przesiadkę na samolot do Quito. Na szczęście Kuba oczarował lotniskowe panie swoim urokiem osobistym i jakimś cudem wsadzili nas w bezpośredni samolot do Quito :) Samolot był ekwadorskich linii AeroGal i wyglądał przerażająco, ale na szczęście dali nam całkiem dobre jedzonko. Po ok.1,5h wylądowaliśmy w Ekwadorze.

Domi

czwartek, 22 lipca 2010

Colombia, te quiero! Czyli o tym jak znaleźliśmy swój raj na plantacji kawy w Salento


Chcąc uciec z Bogoty stanęliśmy przed dylematem - czy jechać na pustynię czy na plantację kawy? Najchętniej pojechalibyśmy w oba miejsca, ale ponieważ były to dwa różne kierunki musieliśmy podjąć decyzję. W końcu zdecydowaliśmy, że jednak plantacja. Przecież Kolumbia słynie z kawy! A pustynię i tak jeszcze zobaczymy :) Wybraliśmy polecaną przez nasz przewodnik plantację niedaleko Manizales. Postanowiliśmy wstać wcześnie rano i złapać jak najwcześniejszy autobus.

Pobudka była ciężka, bo po pierwsze godzina była jakaś makabrycznie wczesna (coś koło 6 rano) a po drugie zimno tak, że wcale nie uśmiechało się nam wychodzić ze śpiworków... Nasz człowiek-orkiestra na szybko zrobił nam śniadanie i ze spakowanymi plecakami byliśmy już praktycznie gotowi do drogi. W ostatniej chwili Kuba zerknął do przewodnika i wypatrzył jakąś inną, podobno ciekawą mieścinę - Salento - gdzie podobno też plantacja jest. Szybko zadzwoniliśmy więc do właściciela z pytaniem czy znajdzie dla nas jakiś pokój. Była to niedziela, godzina ok. 8 rano, więc oczywiście faceta obudziliśmy, ale powiedział że pokój ma i żebyśmy przyjeżdżali.

Wsiedliśmy więc w taksówkę i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Jak zwykle mieliśmy szczęście, bo okazało się że autobus do Armenii (większe miasto koło Salento) odjeżdża za 10 min! Szybko więc kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do środka. Autobus okazał się super luksusowy, miał dużo miejsca na nogi (ważne dla Kubusia!) a siedzenia rozkładały się prawie na płasko! No i była oczywiście toaleta. Przed nami 8-godzinna podróż, ale zapowiadało się całkiem przyjemnie. W tle jak zawsze kolumbijska muzyka...

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ostatni etap drogi, czyli ok.3-godzinna jazda po górskich serpentynach (to co z Tatą przeżyliśmy na Sardynii to był pikuś!). Mimo twardej walki o przetrwanie skończyłam wymiotując do plastikowych torebek ku przerażeniu współpasażerów (kierowca akurat na ten odcinek drogi zamknął toaletę!). Kubuś twardo się trzymał :)))

Gdy moje męczarnie dobiegły końca i dojechaliśmy do Armenii, czekała nas kolejna podróż do Salento, tym razem już lokalnym autobusem. Pocieszałam się, że to już tylko 30 min (nie wiem skąd mi to przyszło do głowy?) ale Kuba ze smutną minką powiedział, że jeszcze godzina. No cóż... uzbrojeni w dodatkową torebkę wsiedliśmy to autobusiku. A tam kolejne serpentyny... Tym razem jakoś to przeżyłam ;)

Wreszcie dotarliśmy do Salento, malutkiego miasteczka (a właściwie wioski), położonego pięknie pomiędzy górami, które ma tylko 7000 mieszkańców! Akurat trafiliśmy na hucznie obchodzone 200-lecie niepodległości, więc całe miasteczko było przystrojone w balony w narodowych barwach (żółte, czerwone i niebieskie), na głównym placu grał jakiś zespół i wszędzie było pełno ludzi.


Plantacja, na której zamieszkaliśmy, zrobiła na nas ogromne wrażenie. Położona na wzgórzu, z przepięknymi widokami i niesamowicie rodzinną atmosferą. Prowadzona jest przez małżeństwo - on z Anglii, ona z Kolumbii. Zgodnie stwierdziliśmy z Kubą, że w takim miejscu moglibyśmy zamieszkać!

Drugiego dnia postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę po plantacji. Trochę nam się życie skomplikowało, bo zupełnie skończyła nam się gotówka a jedyny w miejscowości bankomat nie działał przez cały nasz pobyt (wiemy, bo do niego pielgrzymowaliśmy z dziesięć razy dziennie). Na szczęście udało nam się dogadać z Timem (właścicielem plantacji), który wymienił nam resztę dolarów (dopisek Kuby: i euro, które Domi wzięła nie wiadomo skąd). Dzięki temu oraz ostremu programowi oszczędnościowemu (odwiedziliśmy każdą najtańszą knajpę w mieście, o dziwo były one bardzo fajne) było nas stać na trzy noclegi, wycieczkę po plantacji, skromne śniadania, no i odłożyliśmy pieniądze na bilet powrotny na autobus.

Wracając do naszej wycieczki po plantacji - było super! Tim zaprowadził nas na własną plantację kawy, położoną na wzgórzach. Dowiedzieliśmy się dużo na temat tego jak wygląda uprawa kawy, proces zbierania i co dzieje się z ziarenkami już po zebraniu. Mogliśmy też pospacerować po farmie, co okazało się niezłym wyzwaniem, bo znowu trzeba się było wspinać. Po drodze dołączył do nas kotek, który jak widać na zdjęciach, wzruszył nasze serca. Na koniec poczęstowano nas dzbankiem kawy z tej farmy i trzeba przyznać, że była dobra!


Generalnie w mieście przez cały nasz pobyt panowała fiesta, ulice były pełne ludzi, wszyscy się bawili, nastrój i nam się udzielał. Ostatniego dnia mieliśmy okazję zobaczyć dużą paradę wojskową, uczestniczyły w niej różnego rodzaju oddziały, od komandosów po jeepy i ratowników medycznych, a wszystko to w czerwono-żółto-niebieskim dymie (kolumbijskie barwy) od petard.

Czas w Salento szybko nam mijał i tylko rozsądek oraz totalny brak gotówki na sam koniec zmusiły nas do opuszczenia tego wspaniałego miejsca. Następny przystanek Cali.

Domi & Kuba

09 - Salento - Coffee Plantation

W Bogocie jest zimno...

Bogota przywitała nas kosmicznie niską jak dla nas temperaturą 12 stopni i deszczem. Brrr... A w Polsce podobno 37 stopni macie!

Wskoczyliśmy w ciepłe polarki, ale wciąż było nam zimno... Taksówką dojechaliśmy do naszego hostelu w artystycznej dzielnicy starego miasta. Właściwie to nie dojechaliśmy bezpośrednio do samego hostelu, bo taksówkarz się wykręcił, że droga zamknięta i wysadził nas kilka przecznic za wcześnie a my biedaki z plecakami musieliśmy się wspinać pod górę!

Kilka słów o Bogocie: jako stolica Kolumbii skupia w sobie całe życie artystyczne, kulturalne, biznesowe i polityczne. Miasto położone jest w samym środku gór na wysokości 2600 m n.p.m, co od razu odczuliśmy wspinając się na liczne pagórki (dosłownie jak w San Francisco!), na początku szybciej się męczyliśmy i czuliśmy się ogólnie zmęczeni i osowiali.

Stare miasto jest dość podobne do Cartageny, czyli niskie kolorowe budynki, wąskie uliczki i duży centralny plac otoczony różnymi zabytkami. Całe miasto jest bardzo duże i rozległe (o ile dobrze pamiętamy jest to trzecie lub czwarte pod względem wielkości miasto Ameryki Południowej), ale dzięki otaczającym je górom nie sprawia wrażenia metropolii.

Hostel okazał się ciekawostką samą w sobie :) Cała obsługa składała się z jednej osoby, niespełnionego muzyka, który rzeczywiście okazał się człowiekiem-orkiestrą: sprzątał, gotował i zajmował się kwestiami administracyjnymi. Jak się też później okazało był osobą bardzo towarzyską, więc co wieczór zjawiała się grupa jego znajomych i słuchali razem dziwnej psychodelicznej muzyki w oparach trawki :)
Sam hostel był jednak uroczy, z hamakami i kolorowo wykończonymi pokojami. Niestety było w nim zimniej niż na zewnątrz. Wreszcie mieliśmy okazję przetestować moc naszych puchowych śpiworków! Zdały egzamin na 5+. Kuba nawet twierdził, że mu za gorąco :)

Postanowiliśmy się troszkę ukulturalnić i wybraliśmy się do najbardziej polecanego muzeum - Museo del Oro, czyli muzeum złota. Muzeum posiada największą na świecie kolekcję złotych przedmiotów sprzed czasów kolonizacji. Jak się okazało najbardziej stroili się w złoto męscy wodzowie i szamani (a nie kobiety!). Naprawdę byliśmy pod wrażeniem niektórych eksponatów! (najfajniejsze były złote maski wystawione w ciemnym pomieszczeniu - wyglądały jak duchy!)


Po wizycie w muzeum wdrapaliśmy się (znowu pod górę!) do stacji kolejki linowej, którą wjechaliśmy do El Santuario de Monserate. Na samym szczycie znajduje się kościół z figurą czarnoskórego Jezusa, do którego co niedziela odbywają się pielgrzymki wiernych. Poza kościołem główną atrakcją jest wspaniały widok na całe miasto, który dopiero uświadomił nam jak duża jest Bogota.

Wieczorem znaleźlismy przytulną kafejkę i spróbowaliśmy lokalnego przysmaku - czekolady (do picia) z żółtym serem i chlebkiem. Lokalsi maczają ten ser w czekoladzie i twierdzą, że pycha, ale nas nie przekonali... Zjedliśmy więc po polsku kanapki z serem i zapiliśmy czekoladą :)


Po dwóch dniach mieliśmy dosyć zimna i deszczu, ponadto dopadło nas przeziębienie więc postanowiliśmy przenieść się w cieplejsze miejsce. Zanim jednak do tego przejdziemy polecamy obejrzenie zdjęć z Bogoty :)

Domi & Kuba

08 - Bogota

Cartagena

Z Santa Marta wyruszyliśmy autobusem w stronę Cartageny. Właściwie nie był to autobus tylko busik, ale miał nawet toaletę! Niestety skorzystanie z niej podczas jazdy było dużym wyzwaniem, bo po pierwsze wielkością była dostosowana do krasnali a po drugie busik podskakiwał cały czas więc dosłownie odrywaliśy się od ziemi! W trakcie podróży przerzucili nas do drugiego busika (ten pierwszy kończył trasę w miejscowości Barranquilla, z której pochodzi Shakira) i po ok.5 godzinach dotarliśmy do celu.

Na miejscu zaraz po przyjeździe do centrum miasta przywitał nas ulewny deszcz. Schowaliśmy wraz z grupą miejscowych pod dachem Citibanku, ale po godzinie czekania zniecierpliwieni ubraliśmy się w przeciwdeszczowe kurtki, ochroniliśmy plecaki i wyglądając jak Pi i Sigma wyruszyliśmy w poszukiwaniu hostelu. Udało nam się znaleźć całkiem przyzwoity nocleg w turystycznej części miasta (pomijając twarde jak beton łóżko ;) Mieli nawet pralnię, więc wreszcie nasze ubranka stały się czyściutkie pachnące :)

Cartagena jest uważana za jedno z najpiększniejszych miast Ameryki Południowej. W czasach kolonizacji była największym i najważniejszym portem na kontynencie. Zachowała się tu większość z XVI-wiecznych kolonialnych budowli i murów miejskich pamiętających jeszcze najazdy najbardziej słynnego pirata Francisa Drake'a, przez co miasto ma bardzo specyficzny starodawny klimat i jest pełne uroku.


W ciągu dwóch dni powłóczyliśmy się po mieście, na szczęście drugiego dnia pogoda się poprawiła, świeciło słońce i znowu był ukochany przez nas upał!

Całe centrum to parterowe kolorowe budynki, wąskie ulice, urokliwe place z kościołami i ogólnie klimat jak z innej epoki. I wszystko jest oryginalne, po otoczeniu miasta murem w tysiąc pięćset którymś nikt go więcej nie napadł i nie niszczył.

Największe wrażenie zrobił na nas chyba główny plac miasta, gdzie całkiem przypadkiem spotkaliśmy Gabi i Jorge (dziewczynę z Panamy i jej chłopaka z Kostaryki), których poznaliśmy podczas naszej wycieczki do Salto Angel. Mają oni dość podobny plan podrózy jak my i mniej więcej tyle samo czasu, więc być może jeszcze ich gdzieś spotkamy po drodze.

W Cartagenie, tak jak w innych miejscach Kolumbii, które mieliśmy okazję odwiedzić, ludzie są przesympatyczni i reagują bardzo pozytywnie na turystów. Miła odmiana po Wenezueli, gdzie czuliśmy się trochę jak intruzi.


Ciekawym zjawiskiem, które zaobserwowaliśmy na każdym rogu w każdym mieście Kolumbii (a niespotykanym w Polsce!) są stoliki z telefonami komórkowymi na sznurku albo łańcuchu, a z boku wielki jaskrawy plakat z ceną za minutę. Klient płaci za minutę rozmowy ale numer wybiera wypożyczający telefon, pewnie by uniknąć telefonów "do Kasi" lub na inne "0-700..." ;)

Trzeciego dnia opuściliśmy ciepłą Cartagenę i polecieliśmy do Bogoty (eh, może i jesteśmy leniuchy, ale nie chciało nam się tłuc autobusem po stromych i krętych górskich drogach przez ponad 20 godzin gdy samolot kosztował niewiele więcej).

Domi & Kuba

Poniżej kilka zdjęć z Cartageny:

07 - Cartagena

czwartek, 15 lipca 2010

Santa Marta, Taganga i Tayrona

Santa Marta to leżące na wybrzeżu karaibskim jedno z najstarszych miast Kolumbii. Miasteczko tętni życiem, pełno tu turystów i niezwykle sympatycznych tubylców.W Santa Marta znajduje się m.in. najstarsza w Kolumbii katedra, jest to także miejsce w którym umarł Simon Bolivar (największy bohater Ameryki Południowej, wyzwolił 7 państw od panowania Europejczyków; w każdym mieście głowny plac jest nazwany jego imieniem). Wzdłuż wybrzeża ciągnie się deptak podobny do tego w Miami, ale plaża ma czarny piasek i nie wygląda zachęcająco. Jednak wystarczy wsiąść w malutki autobusik, by po 15 minutach znaleźć się w malutkiej rybackiej wiosce Taganga. Jako że jestesmy plażowymi ludkami, nie mogliśmy sobie odpuścić tej przyjemności ;)

Po dojechaniu do Tagangi wsiedliśmy na małą rybacką łódeczkę i miły pan podrzucił nas do uroczej zatoczki, gdzie spędziliśmy kilka godzin. Zjedliśmy przepyszne rybki, które wcześniej mogliśmy sobie wybrać z przyniesionej przez naszego kelnera tacy. Ja wybrałam jakąś czerwoną a Kubuś niebieską. Były to najlepsze ryby jakie kiedykolwiek jedliśmy, serwowane ze zmażonym plackiem z platanó (coś a'la banan) i słodkim ryżem smażonym z mleczkiem kokosowym. Pycha! Nawet Kubie bardzo smakowało, mimo że twierdzi że ryb nie lubi ;)



Koumbia zrobiła na nas ogromne wrażenie. Kraj jest piękny, ludzie uśmiechnięci i szczęśliwi a co najważniejsze niesamowicie sympatyczni. Zdarza im się przyjecielsko klepnąć Kubę po plecach i cały czas mamy wrażenie, że wszędzie witają nas z otwartymi ramionami.

Trzeciego dnia naszego pobytu w Santa Marta wybraliśmy się do Narodowego Parku Tayrona. Wsiedliśmy w śmieszny lokalny autobus i po ok 45 minutach dojechaliśmy do parku. Tam przy wejściu złapalismy podwózkę, która oszczędziła nam 40 minutowego marszu pod górę po asfalcie. Gdy wysiedliśmy trochę przeraziła nas ilość błota, no ale w końcu pora deszczowa - nie ma co narzekać. Ruszyliśmy więc w dżunglę i w błocie po kolana (ostatecznie zdjeliśmy buty, bo nam się za bardzo przyklejały do podłoża) po ok. godzinie marszu dotarliśmy do pierwszej plaży - Arrecifes. Plaża piękna, otoczona palmami, jednak podobno bardzo niebezpieczna. Przy wejściu na plażę stoi duża tablica informująca, że na tej plaży utonęło 200 turystów, więc żeby nie kusić losu postanowiliśmy poczekać z kąpielą. Tuż przy brzegu znaleźliśmy malutką chatkę, w której starszy pan piekł chleb z czekoladą. Przepyszny! Gdyby ktoś tam kiedyś dotarł, naprawdę polecamy. Miejsce nazywa się "Panaderia Vere".

Po krótkiej przerwie lunchowej ruszliśmy w drogę i po 20 minutach dotarliśmy do najpiękniekszej naszym zdaniem plaży - La Aranilla. Naprawdę tak musi wyglądać raj, jestem pewna :) Koleją plażą była La Piscina, gdzie morze otoczone jest ze wszystkich stron skałami, co tworzy bardzo spokojne i bezpieczne kąpielisko. Woda cieplutka i super czysta, na plaży biały piasek a wkoło palmy. Ślicznie!

Ciężko to wszystko opisać, więc polecam obejrzenie naszych zdjęć :)

Domi

05 - Columbia - Santa Marta & Taganga


06 - Parque Tayrona

środa, 14 lipca 2010

W drodze do Kolumbii

Wenezuela to dziwny kraj. Z jednej strony ma się czym pochwalić - najwyższy na świecie wodospad Salto Angel, równiny Gran Sabana, Roraima, Los LLanos, przepiękne wyspy Los Roques czy Isla Margarita - to wszystko przyciąga turystów z całego świata. Z drugiej jednak strony ma się wrażenie, że Wenezuelczycy nie lubią turystów. Nie są ani specjalnie sympatyczni, ani nie potrafią “sprzedać” tego co mają.

W Wenezueli jest brudno. Na ulicach leżą stosy śmieci, brak śmietników, jest po prostu syf. I odnieśliśmy dziwne wrażenie, że tylko nam to przeszkadza. Kilka osób, które mieliśmy okazję spotkać po drodze mówiło nam, że Wenezuela to nie jest dobry początek podróży po Ameryce Południowej, bo można się szybko zniechęcić. Pewnie coś w tym jest, bo po dwóch tygodniach trochę nas ta Wenezuela zmęczyła. Mimo wszystko nie żałujemy jednak że tu przyjechaliśmy. Kraj jest piękny i ma ogromny potencjał, którego na razie nie potrafi wykorzystać. Ale może dzięki tej “dzikości” jest jeszcze bardziej atrakcyjny :) Żeby naprawdę zwiedzić Wenezuelę, trzeba tu przyjechać co najmniej na miesiąc. Niestety my w planach mamy jeszcze parę krajów, poza tym skończyły nam się dolary, nadszedł więc czas wyruszyć w stronę Kolumbii.

Wydostać się z Wenezueli wcale nie jest łatwo. Postanowiliśmy polecieć samolotem do Maracaibo, miasteczka przy granicy z Kolumbią (podobno najgorętsze miasto w Ameryce Południowej) a następnie autobusem dostać się do Santa Marta na wybrzeżu Kolumbii.
Najbliższy samolot do Maracaibo odlatywał z Puerto Ordaz, miasta oddalonego o 90 km od Ciudad Bolivar, do którego wróciliśmy po zwiedzeniu wodospadów. Plan drogi wydawał się prosty: pojechać do Puerto Ordaz i złapać samolot do Maracaibo.

Z nieba spadł nam Vladimir, Polak urodzony na Ukrainie, którego przypadkiem spotkaliśmy w naszym hostelu. Spragniony rozmowy po polsku opowiedział nam historie swojego życia. W Wenezueli mieszka od 20 lat jako maniak wędkarstwa. Raj łowiecki znalazł w rzekach w głębi dżungli. Założył tam własny ośrodek do którego przyjeżdzają ludzie z całego świata. Specjalnością “zakładu” są payary, czyli duże ryby z wielkimi zębami, które podobno potrafią nieźle dziabnąć ;) Vladimir w euforii opowieści pochwalił się, że ma się znaleźć na okładce sierpniowego numeru polskiego czasopisma wędkarskiego (Wędkarski Świat? Moje wędkowanie? czy jakoś tak...). Ostatecznie Vladimir zorganizował nam tani transport do Puerto Ordaz :)

Zadowoleni dojechaliśmy na lotnisko ale tu wenezuelska rzeczywistość brutalnie zweryfikowała nasze plany. Otóż o 12 w południe nie było już biletów na żadne loty w tym dniu. Było za to mnóstwo ludzi, którzy polecieć chcieli. Paranoja!

W lekkim szoku zaczęliśmy szukać alternatywnych środków transportu i jak się okazało pozostał nam tylko jeden autobus, który wyjeżdżał pod wieczór i do Maracaibo miał jechać 24 godziny!

To by niepotrzebnie wydłużyło naszą podróż, kupiliśmy więc bilet lotniczy na następny dzień i pojechaliśmy do polecanego przez przewodnik Lonely Planet taniego noclegu. Jak się okazało był to dom bardzo ciekawego Niemca (Wolfganga), który mieszkał tam z młodszą na oko o 30 - 40 lat żoną i dwójką małych dzieci. Jemu też zebrało się na zwierzenia i przy piwku opowiedział nam jak kilkadziesiąt lat temu wyruszył w podróż dookoła świata, ale zatrzymał się w Wenezueli i już dalej nie dotarł ;)

Rano Wolfgang odwiózł nas na lotnisko, gdzie wsiedliśmy w samolot do Caracas, a anastępnie przesiedliśmy się w samolot do Maracibo. W Maracaibo na lotnisku Kubuś poszedł do łazienki, ale został wyciągnięty z kabiny przez dwóch pracowników lotniska (policja?) i przeszukany i przesłuchany (chyba w języku migowym ;) )

W Maracaibo na dworcu autobusowym dowiedzieliśmy się, że następny autobus jedzie dopiero jutro, więc pozostała nam podróż “por puesto” czyli starym rozpadającym się samochodem (nie mam pojęcia jaka to była marka?), do którego nasz przesympatyczny kierowca oprócz nas upchał jeszcze 4 osoby (w tym dwie na przednim siedzeniu obok siebie)! Czyli łącznie z kierowcą było nas 7 osób.



Droga do granicy dość męcząca (ok 3 h), za to widoki I przeżycia niezapomniane J Samochód nie posiadał klimatyzacji, ale miał w suficie wiatraczek, więc z tyłu dało się wytrzymać. Bagaże się ledwo zmieściły do bagażnika, ale klapa się nie zamknęła więc kierowca sprytnie przywiązał ją sznurkiem. Klimat był niezły ;)

Po drodze widzieliśmy całe stada osiołków, ludzi mieszkających w lepiankach, dzieci kąpiące się w kałużach. Razem z nami na tylnym siedzeniu siedziała kobieta z małym dzieckiem, która jak się potem okazało nie miała żadnych dokumentów a mimo to granicę przejechała! Im bliżej granicy z Kolumbią tym coraz częściej zatrzymywała nas policja w celu kontroli dokumentów. Na naszych oczach pani z dzieckiem wręczyła 5 patrolom łapówkę! Kierowca był wściekły, bo przez to traciliśmy dużo czasu. Coś tam bluzgał, ale nie bardzo rozumieliśmy :)

Przy granicy dostaliśmy stempelek, że wyjechaliśmy z Wenezueli, potem kolejny stempelek oznaczający zezwolenie na wjazd do Kolumbii (w obu miejscach pytali nas o zawód - jakie to ma znaczenie?). Wreszcie dotarliśmy do dworca autobusowego w Maicao. Tam wsiedliśmy w ostatni busik do Santa Marta I po ok 5 godzinach dotarliśmy na miejsce. Była już 23, ale kierowca miał nas odwieźć pod sam hostel - nawt dopłaciliśmy 10.000 pesos za to (ok. 15 zł). Okazało się, że nie potrafił znaleźć naszego hostelu (mimo, że pokazaliśmy mu adres), zrobiło się więc straszne zamieszanie. Wszyscy w autobusie chcieli pomóc, pytali wszystkich po drodze, w końcu ktoś z tyłu zaczął się denerwować że już późno I ostatecznie po ok. 30 minutach błądzenia wsadzili nas w taksówkę! W końcu po 17 godzinach podróży 7 środkami transportu dotarliśmy do celu. Ufff…

Poniżej kilka zdjęć na naszej podróży do Columbii :)

Domi

04 - z Maracaibo do Maicao

Wodospad Salto Angel

Po dłuższej przerwie wracamy do pisania Ostatnio mieliśmy kiepski dostęp do internetu, stąd taka długa cisza.

W Ciudad Bolivar najkorzystniejszą wycieczkę do Salto Angel (Angel Falls) znaleźliśmy u właściciela naszego hostelu. Na szczęście zgodził się on na przelew kasy w euro na jego tajny rachunek w Niemczech - mieliśmy już mało dolarów, a po lokalnych kursach, wycieczka byłaby horrendalnie droga. Niestety do Wenezueli trzeba przyjeżdżać z dużą ilością gotówki (najlepiej dolarów) bo wyjęcie pieniędzy z bankomatu jest niemożliwe - bankomat pyta o ostatnie cyfry jakiegoś dokumentu, problem ze nie wiadomo o jaki dokument chodzi. Jak dowiedzieliśmy się od kilku spotkanych osób, mimo przeróżnych prób nikomu jeszcze nie udało się gotówki wypłacić.

Wycieczkę rozpoczęliśmy od lotu samolotem (do wodospadów nie prowadzi żadna droga,). Na lotnisku zostaliśmy zaprowadzeni na boczny tor, gdzie stał mały poobijany samolocik a przy nim kilku kolesi, pakujących jakieś wielkie paczki makaronów, pampersów itp do naszej błyskawicy. Jak się okazało, w drodze wyjątku mieliśmy podróżować samolotem towarowym, wciśnięci gdzie się da.

Ale wcale nie było tak źle :). Mimo początkowych obaw, że wszystko nam się zwali na głowę, samolocik pruł aż miło. Tylko trochę głośno w środku było. I coś w tej szkapie śmierdziało (karma dla zwierząt?). I w trakcie lotu coś się w samolociku urwało i spadło na pilota. Ale za to widoki były super, a emocje znacznie większe niż przy zwykłym locie.

Po dotarciu do Canaima,, małym dzikim miasteczku, które jest bazą wypadową do dalszego zwiedzania, rozgościliśmy się w małym pokoiku i wyruszyliśmy łódką do pierwszych atrakcji - wodospadów Salto Sapo i Salto Sapito. Widoki były urocze, szczególnie ze woda miała specyficzny kolor - jak ciemne piwo lub wino, podobno od jakichś minerałów.

Najciekawszym przeżyciem było przejście za kurtyna wodospadu Salto Sapo. “Za” to niewłaściwe słowo, właściwsze byłoby “w”, to było 10 minut walki z silnym strumieniem wody, kurczowego trzymania się skał z boku z nadzieja, ze woda nie zmyje, drobnych kroczków po śliskim podłożu i próby zobaczenia czegoś przed sobą. Przeżycie bardzo intensywne, trochę strachu w trakcie i mnóstwa radości po przejściu. Niestety nasz mały zapasowy aparacik, mimo podwójnej ochrony z torebek foliowych, nie przetrzymał tej przeprawy i po kilku zdjęciach na szczycie wodospadu odmówił posłuszeństwa. Pa pa malutki, może w Polsce cię poskładają.

Drugiego dnia wyruszyliśmy 15-osobową grupą do Santo Angel, oddalonego 80 km w górę rzeki Carrao. Płynęliśmy ok 5 godzin, mijaliśmy dżunglę, widzieliśmy po drodze przepiękne wodospady spływające z otaczających nas skał, które na górze są płaskie (wyglądają jakby im ktoś odciął czubek!). Mieliśmy też po drodze krótki postój przy niewielkim wodospadzie, w którym wszyscy mogliśmy się wykąpać.

Pod wieczór dotarliśmy do obozowiska, czyli tak naprawdę dachu na kilku belkach. Nasz przewodnik sprawnie rozwiesił pod sufitem hamaki dla całej grupy a w tym czasie reszta obsługi rozpaliła ognisko i postawiła przy nim rożen z kilkoma kurczakami. Byliśmy strasznie głodni więc czekanie na kolację trwało w nieskończoność, ale w końcu wszyscy zadowoleni zjedli kurczaki prawie z kostkami i ok. 20.00 (dla niezorientowanych: dwie godziny po zachodzie słońca!) wszyscy wskoczyliśmy do hamaków. Co do spania w hamakach, trochę się tego obawialiśmy, jednak nie było wcale tak źle. Hamaki miały nad sobą rozwieszone moskitiery, więc trochę mniej myśleliśmy o otaczającym nas robactwie (między innymi o patrzącym na nas podejrzliwie z góry wielkim pająku!). Dostaliśmy kocyki a z plecaków wyjęliśmy nasze małe podusie i ubrani w spodnie i bluzy wskoczyliśmy do “łóżek”. Klucz do wygodnego spania w hamaku to ułożenie ciała po przekątnej hamaka, tak by było ono mniej więcej w linii prostej, a nie wzdłuż hamaka, gdy ciało przyjmuje niewygodną pozycję “banana”. Udało nam się całkiem szybko zasnąć po czym obudziło nas przerażające chrapania pewnego Hiszpana. W życiu czegoś takiego nie słyszeliśmy! Tata (Kuby) to przy nim pikuś i w ogóle bezszelestny zawodnik. Cały obóz się obudził (oprócz samego chrapiącego). Kolejną pobudkę zafundowała nam bardzo gwałtowna burza, która zalała kilka hamaków (w tym chrapiącego ;) , na szczęście nie nasze!

O 5 rano obudził nas przewodnik i bez śniadania wyruszyliśmy pieszo w stronę Salto Angel. Droga wcale nie była łatwa, musieliśmy przekroczyć rzekę, przedzierać się w błocie przez dżunglę i wspinać się na strome kamieniste zbocza (Madzia byłaby z nas dumna!). W rezultacie ledwo żywi i ociekający potem dotarliśmy po 1,5 h do punktu widokowego (skałek na zboczu wodospadu). Ale było warto! Zdążyliśmy tuż przed nadejściem chmur deszczowych i widok był oszałamiający! Salto Angel to najwyższy wodospad na świecie. Woda spływa z wysokości 980 m (jest 16 razy wyższy niż Niagara!) i to naprawdę robi wrażenie. Wokół nas i całej okolicy unosiły się drobinki wody, pojawiła się też tęcza! Zgodnie stwierdziliśmy, że to najpiękniejsze dzieło natury jakie w życiu widzieliśmy. Warto wspomnieć, że okolica była inspiracją dla filmu animowanego “Up” czyli w polskiej wersji”Odlot” (to jest to miejsce gdzie wylądował domek z balonami!).

Szczęśliwi i pełni wrażeń wróciliśmy łodzią do Canaimy, skąd w drogę powrotną do Ciudad Bolivar zabrał nas 5-cio osobowy samolocik pasażerski (tym razem nie cargo!), mnie się bardziej podobał niż Boeingi bo miała dwa razy więcej miejsca na nogi i wnętrze obite czerwoną skórą.

Kuba

P.S. Zdjęć na razie nie zamieszczamy bo nie byliśmy w stanie ich zgrać z zepsutego aparatu, ale postaramy się coś wymyślić.

niedziela, 4 lipca 2010

Prawdziwa Wenezuela :)

Dzisiejszy dzień spędziliśmy w podróży. Rano Robert (czyli właściciel Villa del Sol, lat 68) dał nam kilka mądrych rad: na co uważać, co warto zobaczyć i żebyśmy do nich dzwonili, gdyby coś się działo. Na koniec nas uściskał, mnie ucałował i życzył udanej podróży. Wsiedliśmy do samochodu Amandy (prawej ręki Roberta), która miała nas odwieźć do portu, skąd wyruszyć miał nasz prom i ruszyliśmy w drogę.

Amanda ma ok. 40 lat, jest przesympatyczną osobą i zwiedziła naprawdę kawał świata. Pochodzi z Argentyny (z Buenos Aires), ale przeniosła się do Wenezueli bo tam było jej za zimno. Podobno nawet tu czasami śpi w skarpetkach! Amanda jest mega gadułą, więc w drodze do Punta de Piedras (skąd odpływał prom) usłyszeliśmy kilka zabawnych historii. Nasza ulubiona jest o facecie, który jechał tą drogą na wstecznym biegu (czyli tyłem po prostu) przez 15 km! Podobno zrobił się przez niego straszny korek i w ogóle wielkie zamieszanie na drodze. A historia była a propos tego jak fatalnie Wenezuelczycy prowadzą samochody. Rzeczywiście są oryginalnymi kierowcami i potrafią np. zatrzymać się na środku ulicy i przez 10 min rozmawiać przez otwarte okno ze znajomym, którego właśnie spotkali, powodując oczywiście korek na drodze :)

Po ponad godzinie dotarliśmy do promu. Amanda ucałowała nas i upewniła się, że przywiozła nas w dobre miejsce zanim odjechała. Kupiliśmy więc dwa bilety, robiąc wcześniej kopię paszportów (oni tu naprawdę mają obsesję na punkcie paszportów i w ogóle dokumentów, więc cokolwiek chce się załatwić potrzebny jest paszport) i ruszyliśmy w stronę promu.




















Było pełno ludzi, ale podróż minęła całkiem przyjemnie. Po około dwóch godzinach dopłynęliśmy do Puerto la Cruz i gdy tylko opuściliśmy port zostaliśmy otoczeni przez gromadę taksówkarzy. Za 20 boliwarów jeden z panów zawiózł nas na terminal autobusowy, z którego mieliśmy ruszyć do Ciudad Boliwar.

Przewodnik Lonely Planet twierdzi, że z Puerto la Cruz do Ciudad Bolivar odjeżdżają autobusy co 30 minut. Niestety gdy tylko dotarliśmy na dworzec okazało się, że kolejny autobus odjeżdża o 23:00 a jeszcze kolejny jutro rano. Było ok. godziny 15:00 więc ta wiadomość nas nie ucieszyła. Dodam jeszcze, że w tym kraju nikt nie mówi po angielsku (poza oczywiście właścicielami hosteli, którzy zazwyczaj są obcokrajowcami) więc musiałam odkurzyć trochę swoją słabiutką znajomość hiszpańskiego :) (Dopisek Kuby: wcale nie taką słabą, Domi nawija jak lokalna, choć twierdzi, że zna tylko 3 zdania :) W końcu złapał nas jakiś facet, który zaoferował się że zawiezie nas do Ciudad Bolivar za 100 boliwarów od osoby i że za 3 godziny będziemy na miejscu (autobus kosztował 65 od osoby i jedzie 5 godzin). Przez chwilę się wahaliśmy, ale pan entuzjastycznie zachwalał swój duży samochód i nawet zaproponował, że nam go pokaże. Spojrzeliśmy więc w kierunku wskazywanym przez niego i okazało się, że to toyota corolla. Samochód może duży nie jest, ale jak na nas dwoje to przecież luksus! A więc zgodziliśmy się na jazdę z sympatycznym panem.

Gdy wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika okazało się, że będą z nami jechać jeszcze dwie osoby. I nagle samochód wydał się jeszcze mniejszy... ;) Ostatecznie Kuba siedział jak król na przednim siedzeniu (nasz kierowca spojrzał z dołu na Kubusia i od razu umieścił go z przodu) a ja ściśnięta z tyłu jak sardynka z malutką młodą dziewczyną i starszą panią, która przez większość drogi śpiewała i podrygiwała. Nasz kierowca miał prawdziwie latynoską krew więc zasuwał cała drogę 140 km/h mimo wielkiej ulewy i burzy jaka nas złapała.

Po ok. 3 godzinach faktycznie dotarliśmy do Ciudad Bolivar, złapaliśmy taksówkę i kazaliśmy zawieźć do Centro Historico do Posada Don Carlos (zachwalana przez Lonely Planet). Miejsce jest faktycznie bardzo klimatyczne, tylko właściciel (Paul) wydaje się jakoś pesymistycznie nastawiony do świata. Zaraz po tym jak się z nami przywitał, uprzedził nas, że to bardzo niebezpieczne miejsce, że codziennie kogoś napadają i żeby wychodząc na miasto nie zabierać ze sobą żadnych cennych rzeczy i najlepiej jeździć taksówką. Ostatecznie dał nam klucz do pokoju i poinformował, że naprzeciwko jest restauracja jeśli jesteśmy głodni.

Głodni byliśmy oczywiście, bo przez całą podróż zjedliśmy tylko kanapki. Ruszyliśmy więc do wskazanej restauracji, która okazała się prawdziwie klimatycznym miejscem! Jest to średniej wielkości pomieszczenie, w którym stoi jeden stół i kilka krzeseł, a pod ścianą jest kuchnia gazowa, zlew i mały roboczy stolik. W drugim kącie stała olbrzymia lodówka z napojami. W "restauracji" nie ma żadnego menu. Gdy tylko weszliśmy pani poinformowała nas, że ma tylko kurczaka. Kurczak był jak dla nas wymarzoną potrawą, więc grzecznie zamówiliśmy dwie porcje i popijając piwko patrzyliśmy jak pani kurczaka przygotowuje.

Mamy nadzieję, że dziś w nocy nie dopadnie nas zemsta Montezumy :)

Domi i Kuba

02 - Ciudad Bolivar

sobota, 3 lipca 2010

Pierwszy tydzień w Ameryce

28. czerwca 2010 rozpoczęliśmy naszą podróż po Ameryce Południowej. Plan mamy taki: Wenezuela - Kolumbia - Ekwador - Peru - Boliwia - Chile - Argentyna - Brazylia. Bilety powrotne kupiliśmy na początek października, ale jeśli do tego czasu się nie wyrobimy to może zostaniemy dłużej :)

Początek podróży mieliśmy ciężki - pobudka o 4 rano (pakowaliśmy się do 3:00!), samolot o 6:25, potem dwie przesiadki w Niemczech, samolot, w którym troje dzieci krzyczało jakby ktoś je obdzierał ze skóry (nie wiem jak to się dzieje, że zawsze w samolocie trafiam na krzyczące dzieci albo sąsiada grubasa? - nie chodzi mi o Kubę oczywiście!) i wreszcie dotarliśmy do Caracas. Na szczęście nasze bagaże doleciały razem z nami, więc mogliśmy od razu ruszyć w stronę lotniska krajowych linii i szukać biletu do naszego pierwszego przystanku czyli wyspy Isla Margarita.

Wenezuela ma dziwną sytuację walutową. Oficjalny kurs boliwara jest ponad trzykrotnie niższy niż kurs czarnorynkowy. Dlatego najlepiej jest przywieźć worek dolarów i wymieniać u różnych podejrzanych typków! Tak też zrobiliśmy. Pierwsza wymiana pieniędzy odbyła się na lotnisku i wyglądała jak z filmu. Kuba umówił się z pewnym facetem w męskiej toalecie, w międzyczasie wszedł jakiś inny typek do łazienki więc panowie udawali, że załatwiają swoje potrzeby :) Generalnie w Wenezueli każdy zajmuje się wymianą dolarów na boliwary mimo że grozi za to wysoka kara pieniężna i kilka miesięcy w więzieniu.

Na lotnisku zostaliśmy osaczeni przez różnego rodzaju przedstawicieli agencji turystycznych, którzy za wszelką cenę próbowali nam wcisnąć bilety lotnicze po dwukrotnie wyższej cenie. Na szczęście udało nam się znaleźć stoisko wenezuelskich linii Aserca, kupiliśmy dwa bilety i po 40 minutach lotu wylądowaliśmy w miejscowości Porlamar, która jest jedynym dużym miastem na wyspie.

Stamtąd już tylko godzina drogi samochodem i dotarliśmy do naszego hostelu - Villa del Sol. Jest to właściwie bardziej posada prowadzona przez śmiesznego starszego Kanadyjczyka, położona 150 m od plaży. Mamy malutki pokój (z klimatyzacją!) za to całkiem duży taras z hamakami no i widokiem na basen :)

Isla Margarita leży na Morzu Karaibskim i jej najbardziej popularna część to Playa el Agua, czyli tu gdzie mieszkamy. Mają piękne białe plaże otoczone palmami i cieplutką wodę - a więc prawdziwy raj dla takich leniuchów jak my! Na plaży mnóstwo małych restauracji i barów, które serwują głównie owoce morza (biedny Kubuś jakoś nie może się przełamać ;) (dopisek Kuby: ale dwa razy zjadłem rybę!)


Dzisiaj trochę nas przeraziła ilość glonów w wodzie (była dosłownie czarna!) więc po południu przenieśliśmy się na basen. Było całkiem śmiesznie bo Kuba przypomniał sobie o swojej ulubionej zabawie czyli podrzucaniu mnie w wodzie, więc znowu latałam jak szmaciana lalka!

Na szczęście, mimo lenistwa które nas ogarnęło, udało nam się zaplanować kilka kolejnych dni naszej podróży i jutro z rana wyruszamy promem (2h) a później autobusem (5h) w stronę Ciudad Bolivar, skąd później udamy się do Salto Angelo, czyli najwyższego na świecie wodospadu (podobno jest 16 razy wyższy niż Niagara!)

Domi


PS. Poniżej kilka pierwszych zdjęć z naszego pobytu na Isla Margarita

01 - Venezuela - Isla Margarita