sobota, 20 listopada 2010

Wielkie Iguazu


Do Puerto Iguazu dotarliśmy samolotem bez przygód. W miasteczku przywitała nas piękna pogoda, słońce w pełni, niebo bez chmur, bardzo ciepło, aż nie mogliśmy się doczekać, kiedy wskoczymy w krótkie spodenki i japonki. Co też zrobiliśmy od razu po dotarciu busikiem-taksówką do hostelu.

Puerto Iguazu to małe, 30-tysięczne miasteczko, będące bramą do zwiedzania argentyńskiej strony wodospadów Iguazu. Wodospady te to jeden z największych cudów natury, są one najszersze na świecie i np. takie wodospady Niagara w USA rozmiarowo to przy nich pikuś. My już widzieliśmy najwyższy wodospad na świecie, Salto Angelo w Wenezueli, byliśmy wiec ciekawi jak wyglądają te najszersze.

Wodospady można obejrzeć ze strony argentyńskiej i brazylijskiej, tak z 75% wodospadów to Argentyna, a 25% to Brazylia. Po stronie argentyńskiej można więc znacznie więcej zobaczyć, jest mnóstwo szlaków i tarasów widokowych w przeróżnych sekcjach wodospadów, plus można też łodzią podpłynąć pod sam wodospad, zabawy jest więc na cały dzień. Po stronie brazylijskiej jest tylko jeden dość krótki szlak i nie ma możliwości żadnej interakcji z tym cudem natury, widok za to jest bardziej panoramiczny na cały system wodospadów. Nie byliśmy pewni, ile będziemy mieli czasu, postanowiliśmy wiec poświęcić dzień na zwiedzenie strony argentyńskiej, a stronę brazylijską odwiedzić jeśli będzie okazja.

Tuż po przyjeździe okazało się, że w całej Argentynie jest właśnie długi weekend i największy nalot turystów w całym roku. Co było widać na każdym kroku, do hostelu co chwila przychodzili ludzie poszukujący noclegu i byli odprawiani z kwitkiem, wszystkie hotele w mieście pękały w szwach. Widząc co się dzieje, od razu przedłużyliśmy naszą rezerwację o jedną noc i zaczęliśmy szukać transportu do Rio de Janeiro. Znaleźliśmy prawie ostatnie bilety w autobusie wyjeżdżającym za dwa dni po południu, kupiliśmy je szybko, decydując tym samym, że nie zwiedzimy jednak strony brazylijskiej. Co w sumie nam za bardzo nie przeszkadzało, byliśmy już zmęczeni zwiedzaniem i jak najszybciej chcieliśmy się rozłożyć na plażach Rio :).

Po załatwieniu noclegu i transportu wreszcie mogliśmy pójść na steki i wypić trochę wina. Następnego dnia trochę nam się zebrało zanim ruszyliśmy, do parku dojechaliśmy koło południa. Ludzi w kolejce do kasy była masa, na szczęście wszystko w miarę sprawnie i szybko poszło.

Wodospady można obejrzeć spacerując po trzech głównych trasach widokowych. Można się do nich dostać albo piechotą, albo pociągiem. Widząc znowu tłumy ludzi, do bliższej stacji postanowiliśmy pójść piechotą przez tzw. zielony szlak, prowadzący przez dżunglę niegdyś władającą tym obszarem. I już po chwili spotkaliśmy dziwne zwierzątko, którego nazwy nie znamy, niuchające otoczenie i poszukujące energicznie resztek jedzenia.


Jak się później okazało, zwierzątek tych jest w tych okolicach całe mnóstwo, są one wręcz utrapieniem władz parku, gdyż obsiadają jedzących turystów i bezczelnie porywają jedzenie, Sami tego też częściowo doświadczyliśmy, gdy w trakcie zwiedzania usiedliśmy na ławeczce z kanapkami - szybko zleciało się z pięć takich stworów i nawet kijem nie można ich było odgonić!


Wracając do wodospadów, zwiedzanie rozpoczęliśmy od Circuito Superior, czyli szlaku górnego. Co chwila przechodziliśmy do innego tarasu z widokiem na kolejny wodospad, byliśmy naprawdę zachwyceni tym, co widzieliśmy. Wielkie strumienie wody opadały z hukiem w dół, zawsze się zastanawiam skąd się biorą takie nieprzebrane masy wody.



Po obejrzeniu wodospadów z góry nastał czas na bliższy kontakt. Idąc Circuito Inferior, czyli szlakiem dolnym, mieliśmy okazję podziwiać wodospady z bardzo bliska, jeden nawet konkretnie nas zmoczył. Pomni wypadku z aparatem w Wenezueli, zdjęć tam nie robiliśmy :) Z tego szlaku roztaczał się także wspaniały widok panoramiczny na ścianę wodospadów i rzekę Iguazu, którą zaraz mieliśmy kawałek popłynąć.



Już od początku zwiedzania widzieliśmy na rzece łódki wypełnione turystami, które podpływały pod same wodospady i serwowały swoim pasażerom potężne prysznice. Sami też zechcieliśmy to przeżyć, więc kupiliśmy bilety i udaliśmy się na przystań łodzi. Po drodze mijaliśmy totalnie mokrych ludzi, widząc że łódka jest całkowicie otwarta, weszliśmy do niej bardzo skąpo ubrani i z dwoma nieprzemakalnymi workami: w jednym plecak, w drugim aparat. Rejs był bardzo emocjonujący. Najpierw spokojnie z oddali mieliśmy okazję porobić kilka zdjęć.


Następnie podpłynęliśmy pod kilka wodospadów, woda spadała z wielką siłą i całkowicie nas zmoczyła. Strumień był tak mocny, że często nawet nie mogliśmy przed siebie patrzeć i trzymaliśmy się kurczowo barierek, jakby nas miało zmyć. Zabawy było co niemiara, wszyscy się darli wniebogłosy, my też :)

Zdjęcia porobiliśmy tylko w oddali, zanim się zbliżyliśmy do kurtyn wodnych. Za to na łódce był kamerzysta ze specjalnie chronioną kamerą, więc jako pamiątkę mamy film z tych kąpieli. Zdjęcie poniżej pokazuje łódkę wpływającą przed nami, tak to mniej więcej wyglądało, zanim zakryły ją w całości strumienie wody.


Zgodnie z przewidywaniami, z rejsu wróciliśmy kompletnie przemoczeni, za to bardzo zadowoleni.


Ostatnią atrakcją była Garganta del Diablo, czyli po naszemu Gardziel Diabła, do której dojechaliśmy ciuchcią. W miejscu tym spływają największe wodospady, a taras widokowy ustawiony jest tuż nad krawędzią, widok jest więc nieziemski.



Wielkie rozlewisko nagle załamywało się, a tysiące litrów wody spadało z rozpędem w dół, tuż przed naszymi oczami. To było naprawdę niesamowite, szkoda że statyczne zdjęcia nie potrafią oddać potęgi wody.




Po powrocie postanowiliśmy sprawdzić parilladę (czyli restaurację ze stekami) polecaną przez nasz hostel i oba przewodniki. Zamówiliśmy tytułową parilladę, czyli wielką górę (myśleliśmy, że była ona dla 4 osób, nawet dla mnie była ogromna) różnych grillowanych mięs, podaną na mini grillu. Niektórych dań nawet nie rozpoznaliśmy, ale wszystko było przepyszne! No może oprócz kilku niezidentyfikowanych mięsek, wyglądających jak jakieś jelita, szybko z nich zrezygnowaliśmy :) Ale ogólnie, to była nasza druga ulubiona potrawa po stekach w restauracji w Buenos Aires.

Następnego dnia długo wstawaliśmy (poprzedniego wieczoru oprócz parillady zaliczyliśmy też butelkę wina) i jakoś z ciężkimi plecakami do dworca doczłapaliśmy. Tam spotkaliśmy parkę Polaków, Kasię i Janusza, którzy swą podróż rozpoczęli w Meksyku. Po kilkunastu godzinach wspólnej podróży dotarliśmy do naszej ostatniej destynacji - Rio de Janeiro.

Kuba
46 -Argentyna - Iguazu Falls