wtorek, 31 sierpnia 2010

Lenistwo w La Paz

Autobus do La Paz wyruszył punktualnie o 18.30. Ogrzewania oczywiście nie było, więc byliśmy wyposażeni w ciepłe polary, czapki i rękawiczki. Na szczęście podróż miała trwać jakoś około 4 godzin, więc jakoś da się przeżyć. Od razu po opuszczeniu Copacabany zaczęły się serpentyny i taka była większa część drogi. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po około po dwóch godzinach nagle autobus się zatrzymał i wszyscy zaczęli z niego wysiadać! Okazało się, że musimy przeprawić się przez jezioro. Tak więc nasz autobus wjechał na jakąś podejrzanie niestabilną tratwę (o zgrozo z naszymi plecakami w środku!) a nas zapakowali do mniejszej łódki i po ok. 10 minutach byliśmy na drugim brzegu. Trochę musieliśmy poczekać na autobus bo tratwa-prom płynęła wolniej, ale na szczęście autobus cały dotarł na drugi brzeg :)

Po kolejnych mniej więcej dwóch godzinach dotarliśmy do La Paz. Pierwsze wrażenie zapiera dech w piersiach - dosłownie i w przenośni. Do La Paz wjeżdża się od góry, więc w nocy widok jest niesamowity.


Olbrzymie miasto, pięknie oświetlone, widać że tętni życiem. Miasto położone jest na wysokości 3600 - 4100 m n.p.m. (w zależności od dzielnicy) i jest to najwyżej położona na świecie stolica! Ma też najwyżej położony na świecie stadion piłkarski, na którym reprezentacja Boliwii wygrywa prawie wszystkie międzynarodowe mecze :)

Gdy tylko wysiedliśmy z autobusu podszedł do nas policjant i zapytał skąd jesteśmy, dokąd chcemy jechać i czy potrzebujemy taksówki. Trochę byliśmy nieufni, bo naczytaliśmy się o fałszywych policjantach, ale ten na razie nie chciał od nas paszportów więc grzecznie odpowiedzieliśmy na pytania. Nasz policjant złapał jakąś taksówkę, dopytał za ile facet nas zawiezie do celu, potwierdził z nami czy nam cena pasuje, po czym spisał wszystkie dane taksówkarza, numer taksówki itp, zapytał jeszcze raz skąd jesteśmy, zapisał dokąd jedziemy i dopiero nas puścił. WOW! Byliśmy naprawdę pod wrażeniem, że tak zadbał o nasze bezpieczeństwo! (może dlatego że była 11 w nocy a "dworzec" był w kiepskiej dzielnicy?). Nasz taksówkarz był niestety średnio rozgarnięty i nie bardzo mógł trafić pod wskazany mu adres (mimo, że była to ulica w centrum miast, czyli tak jakby u nas taksówkarz nie umiał trafić na Nowy Świat!). W pewnym momencie się zatrzymał i pyta nas czy to tu. My w szoku, bo widzimy że nazwa ulicy inna i mówimy mu, że to nie tu. Po czym on zostawił taksówke (z nami w środku) na ulicy i zaczął latać wkoło pytając ludzi, gdzie ta nasz ulica. No dosłownie cyrk! W końcu jakimś cudem trafił. Pozostała nam jeszcze krótka wspinaczka pod górę do naszego hostelu i po chwili byliśmy już na miejscu.

Nasz hostel Cruz de los Andes okazał się naprawdę wspaniały! Po pierwsze był ślicznie i kolorowo urządzony (na ścianie wymalowana plaża), po drugie nasz pokój miał balkon, było czyściutko, w kranie gorąca woda, internet śmigający aż miło, telewizor (tego akurat nigdy nawet nie włączamy, ale jest to oznaka luksusu!) i nawet dostaliśmy mały przenośny piecyk! Do tego całkiem smaczne śniadanko i przesympatyczna obsługa. Byliśmy też bardzo blisko centrum miasta, więc wszędzie poruszaliśmy się na piechotę. A propos gorącej wody, to przypomniało mi się, że koniecznie chciałam pokazać Tacie, jaki oni tu mają patent na ciepła wodę w kranie. Gdy pierwszy raz to zobaczyłam to mi się słabo zrobiło, bo do prysznica podłączone są jakieś kabelki (nie wygląda to najbezpieczniej) i woda podgrzewana jest elektrycznie. Wygląda dość przerażająco, ale nieźle się spisuje. Zasada jest taka, że im cieplejszą chce się mieć wodę, tym mniejszy strumień musi lecieć. Czyli steruje się tylko jednym kurkiem. Żeby lepiej to zobrazować wklejam zdjęcie:


Tak nam się spodobało w hostelu, że trochę się zasiedzieliśmy w La Paz. Bynajmniej nie dlatego, że nam się miasto tak bardzo spodobało! W zasadzie nawet za wiele w nim nie zwiedziliśmy, ale potrzebowaliśmy takiego krótkiego odpoczynku. Podróżowanie też bywa czasem męczące! Tak więc korzystaliśmy z tego, że jest ciepło, że mamy wygodne łóżko i szybki internet (ściągnęliśmy cały sezon naszego obecnie ulubionego serialu :) i całymi dniami się obijaliśmy.

Odnieśliśmy wrażenie, że La Paz jest brudne, chaotyczne, biedne i niestety też śmierdzące. Trochę nam to przypominało Wenezuelę... Wszędzie porozstawiane są stoiska drobnych handlarzy, którzy sprzedają dosłownie wszystko (za to nie mogłam znaleźć zwykłego sklepu z kosmetykami). Pełno jest też pucybutów ubranych w kominiarki zasłaniające całą twarz!


W zasadzie w samym mieście nie ma wiele do zwiedzania. Byliśmy na rynku starego miasta i w jego okolicach, ale szybko wróciliśmy na ulicę Sagarnaga, tzw. "Gringo Alley" (ulicę dla cudzoziemców), gdzie jest pełno różnych knajpek i straganów z kolorowymi ubraniami i różnymi pamiątkami.


Ciekawym miejscem w La Paz jest też targ czarownic, czyli Mercado de los Brujes, na którym można kupić różnego rodzaju przyprawy, nasiona, magiczne figurki i magiczne napoje, a także zasuszone płody lam, które budujący dom powinni wmurować w fundamenty w ofierze dla Pachamamy (Matki Ziemi), a ona dzięki temu będzie sprawować opiekę nad domostwem.


Z muzeów odwiedziliśmy jedynie Muzeum Koki, które dość szczegółowo przedstawia historię tego liścia, chociaż zwiedzanie polega głównie na przeczytaniu obszernej książeczki wręczanej tuż przy wejściu.

Udało nam się też zrobić spore zakupy prezentowe i w związku z tym wysłaliśmy kolejną paczkę do Polski (biedna Madzia znowu będzie musiała iść na pocztę!), żeby nie targać ze sobą tego wszystkiego przez kolejne dwa miesiące. Na poczcie była przesympatyczna pani, która zapakowała naszą paczkę w sposób totalnie pancerny. Nie wystarczyło samo pudełko - miła pani zawinęła paczkę w olbrzymi worek a następnie własnoręcznie zaszyła wszystko grubą nicią. Pani bardzo się cieszyła, że jesteśmy z Polski, bo mogliśmy uzupełnić jej kolekcję na ścianie napisów w różnych językach "NIE ODSYŁAĆ DO BOLIWII!" o napis w języku polskim :) I obiecała, że paczka dotrze do Polski w 15 dni. Zobaczymy ;)

Po czterech dniach spędzonych dość leniwie nadszedł czas na dalszą podróż. Zastanawialiśmy się, w którym z dwóch upatrzonych kierunków ruszyć, by urodzin Kuby nie spędzić w autobusie. I tu musimy podziękować Madziuli i Michałowi, bo dzięki ich blogowi (pozwolę sobie tu podać adres: www.pelikanochomik.blogspot.com) dowiedzieliśmy się, że Potosi jest miastem nie tylko ciekawym (o czym trąbiły nasze przewodniki) ale też bardzo ładnym. Tak więc postanowiliśmy nocnym autobusem pojechać do Potosi :)

Domi

27 - La Paz

Copacabana i Isla del Sol

Nadszedł czas pożegnać się z Peru i ruszyć w stronę Boliwii. W naszym hostelu w Puno kupiliśmy bilety na autobus o 7:30 do Copacabany, czyli miejscowości leżącej po drugiej stronie jeziora Titicaca, już po stronie boliwijskiej. Pisząc o peruwiańskiej stronie jeziora zapomnieliśmy dodać, że nazwa jeziora jest przedmiotem żartów w kłótniach między Boliwią a Peru. Caca po hiszpańsku oznacza kupę, więc Peruwiańczycy żartują, że do nich należy Titi a pozostała część należy do Boliwii. Oczywiście Boliwijczycy twierdzą, że jest na odwrót :)

Razem z nami autobusem jechała parka Hawajczyków, którym z wyglądu i imienia (dziewczyna zwała się Chin Chan) bliżej było do Chin niż USA. Ale byli mili i w towarzystwie zawsze raźniej! Autobus był całkiem zwyczajny, ale podróż tym razem dość krótka, bo jedynie ok. 3-4 godzin. Przekroczenie granicy przebiegło wyjątkowo sprawnie - kierowcy dokładnie wszystkich instruowali gdzie iść i w jakiej kolejności wszystko załatwić. Granica pomiędzy Peru a Boliwią jest okropnie obskurna i brudna (podobnie zresztą jak pozostałe granice w Ameryce Południowej, które już przekroczyliśmy), wszędzie pełno śmieci, okropnych budynków, itp. Gdy już uzyskaliśmy potrzebne pieczątki, wymieniliśmy część gotówki na boliwiany i wypełniliśmy odpowiednie druczki, wsiedliśmy do autobusu i po niecałych 30 minutach byliśmy w Copacabanie.

Copacabana leży na wysokości 3800 m n.p.m. Miasteczko na pierwszy rzut oka całkiem przyjemne, położone nad brzegiem jeziora, ale jednocześnie pomiędzy górami, wygląda jak niewielka nadmorska miejscowość. Zachciało nam się pokoju "z widokiem na morze", więc ruszyliśmy do polecanego przez nasz przewodnik hostelu Brisas del Titicaca, tuż przy jeziorze. Dostaliśmy niewielki pokoik z łazienką i faktycznie z widokiem na jezioro! Mieliśmy nawet telewizor i wieczorem obejrzeliśmy wybory Miss Universe (wygrała typowana przez nas Meksykanka :)

Główną atrakcją Copacabany są wycieczki łódką na Isla del Sol, czyli Wyspę Słońca. Według legend Inków, właśnie na tej wyspie narodził się biały bóg Viracocha oraz pierwsi Inkowie: Manco Capac oraz jego siostra-żona Mama Ocllo oraz Inti (Słońce).

Kupić bilety na taką wycieczkę można dosłownie wszędzie - poczynając od budek w porcie, poprzez różnego rodzaju agencje przy ulicy prowadzącej z portu do głównego placu oraz firmy sprzedające bilety autobusowe. Postanowiliśmy zgrać naszą wycieczkę na wyspę z wieczornym wyjazdem do La Paz. Okazało się, że bez większego problemu da się to zrobić. Właściwie z Ameryce Południowej wszystko da się załatwić, bo wszystkie wycieczki organizowane są codziennie i autobusy jeżdżą dosłownie wszędzie, czasami po kilka razy dziennie. Nie mieliśmy więc do tej pory przestojów wynikających z tego, że autobus odjeżdża np. za dwa dni, albo że wycieczka rusza tylko w poniedziałek.

Tak więc zadowoleni w ciągu kilku minut staliśmy się posiadaczami biletów na poranny rejs na Wyspę Słońca oraz na wieczorny autobus do La Paz. Łącznie za wszystko zapłaciliśmy 80 bolivianów, czyli 40 zł.

Po południu trochę się poobijaliśmy, poczytaliśmy książki popijając w kawiarni gorącą czekoladę, obejrzeliśmy zachód słońca nad jeziorem a wieczorem pochłonęły nas wspomniane już wybory Miss Universe.


Rano spakowaliśmy plecaki, zostawiliśmy na przechowanie w naszym hostelu i po śniadaniu zjedzonym w knajpce tuż obok ruszyliśmy do portu znaleźć naszą łódkę, która miała wypłynąć o 8:30. Jak to zwykle w Ameryce bywa, godzina jest kwestią umowną, więc to że na bilecie jest napisana 8:30 nie oznacza, że o tej faktycznie wypłyniemy! Ostatecznie łódka ruszyła z portu parę minut po 9. Do północnej części wyspy płynie się około 2-3 godzin i plan zwiedzania jest zawsze taki sam: po dopłynięciu do północnej części wyspy jest czas na zwiedzenie lokalnego muzeum i ok. godzinną wycieczkę do ruin dawnego miasta Inków. Po tym można wrócić na łódkę, która płynie do południowej części wyspy, lub przejść samemu na drugą stronę wyspy na piechotę. Początkowo planowaliśmy wrócić na łódkę, bo nie uśmiechał nam się kolejny treking, ale po przejściu do ruin byliśmy tak zachwyceni wyspą i wspaniałymi widokami, że postanowiliśmy jednak zrobić sobie spacer na drugą stronę.


Przejście z północy na południe wyspy zajmuje około 4 godzin i nie należy może do najtrudniejszych, ale lekkie też nie jest. Trzeba się trochę powspinać, a wysokość ponad 4000 m n.p.m nie ułatwia zadania.


Nie byliśmy do końca przygotowani na taką wycieczkę (w końcu planowaliśmy płynąć łódką!), po pierwsze nie mieliśmy odpowiednich butów (co skończyło się okropnymi pęcherzami na stopach) a po drugie zapomnieliśmy o kremie do opalania (przez co wyglądaliśmy jakby nas ktoś polewał wrzątkiem). Ogólnie po przejściu 1/3 drogi miałam juz serdecznie dość (po pierwsze moje stopy naprawdę cierpiały, a po drugie jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tej wysokości i wciąż brakuje mi oddechu i czuję się jak ryba wyjęta z wody) i chciałam wracać, ale było za późno.


Kuba musiał trochę posłuchać mojego narzekania i tego jak nie cierpię trekingów! W pewnym momencie śmiał się ze mnie, że jestem jak smerf Maruda, znany z powiedzenia "nie cierpię nie cierpieć!" (Kuba: ale tak źle nie było, tak w połowie drogi nawet dogoniliśmy na oko 60-letnią Amerykankę, która wyruszyła z całe 10 minut wcześniej od nas :) Ba, nawet ją przegoniliśmy, choć wyprzedziła nas znowu na ostatniej prostej przed portem :). Ale pomijając trudy wędrówki, widoki były naprawdę przepiękne! Wokół śliczna niebieska woda, skały w kolorze czerwonym, po drodze pasące się owce i osiołki. Podobało nam się też to, że nie było tam dzikich tłumów turystów i w przez dłuższy czas szliśmy zupełnie sami.


Dotarliśmy do portu mocno zmęczeni i po kilkunastu minutach siedzieliśmy już w łódce. Drogę powrotną prawie całą przespałam, Kubuś też chyba trochę drzemał. Po dotarciu do Copacabany zabraliśmy nasze duże plecaki z hostelu i ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu autobusu, wstąpiliśmy po drodze na almuerzo (obiad), czyli wg boliwijskich standardów niezła wyżerka z trzech dan za ok 10 zł od osoby. Już trochę wypoczęci i najedzeni poszliśmy na główny plac, skąd o 18.30 miał odjeżdżać nasz autobus do La Paz. A tam istny teatr, z 8 autobusów, każdy prawie pusty, i kierowcy oraz ich pomocnicy z całych sił krzyczący "La Paz! La Paz! La Paz!" (zawsze koniecznie trzy razy). No dosłownie głośniej było niż w kurniku! Trochę się obawialiśmy, czy nas autobus ruszy, bo oprócz nas była tylko jeszcze jedna parka, ale panowie nie zrażeni o czasie wystartowali.

Domi

26 - Boliwia - Copacabana & Isla del Sol

sobota, 28 sierpnia 2010

Puno i Jezioro Titicaca

Pobudka znowu była wczesna i ciężka. Mamy wrażenie, że ostatnio ciągle wstajemy o 5 albo 6 rano... Po szybkim pakowaniu (nabraliśmy już w tym niezłej wprawy) i lekkim śniadaniu (jak nam brakuje kanapek z szynką i serem! Tu dzień w dzień jakaś skromna bułeczka, dżem i jajka w różnych postaciach, już oboje dostaliśmy jajkowstrętu) pojechaliśmy na dworzec.

Wiedzieliśmy, że droga z Cuzco do Puno jest bardzo widokowa, dlatego cieszyliśmy się, że udało nam się kupić bilety na górnym piętrze autobusu, w dodatku na samym przodzie, tuż przy wielkim oknie. Kierowca od razu na początku podróży poinformował przez mikrofon, że w autobusie jest łazienka, ale "solo urinario" (czyli tylko siusiu)! Podróż trwała ok.7 godzin i szybko minęła. Na początku pękaliśmy ze śmiechu przy komedii "Kac w Vegas" (widzieliśmy ją już drugi raz, ale wciąż nas śmieszyła) a później skupiliśmy się na widokach za oknem. A było co oglądać! Przed nami ciągnęła się tylko wąska nitka drogi a wokół stepy i góry.


W czasie drogi mieliśmy jeden postój na skorzystanie z toalety (która dosłownie straszyła! Nie było w niej bieżącej wody i pani latała po każdym interesancie z wiaderkiem pełnym wody!) i na zakupy lokalnych wyrobów na małym targu zorganizowanym przy drodze. Standardowo była tam też dziewczynka ubrana w ludowy strój, pozująca do zdjęć ze słodką owieczką. Choć tak naprawdę wcale nie jest tak, że Peruwiańczycy przebierają się w stroje ludowe dla turystów. Oni naprawdę chodzą tak ubrani na codzień! Kobiety noszą kolorowe spódnice, chusty na plecach i kapelusze na głowie, mężczyźni ubierają się bardziej zwyczajnie, ale często noszą śmieszne kapelusze. Poza tym w całej Ameryce Południowej nie widzieliśmy do tej pory ani jednego rodzica z dzieckiem w wózku! Wszystkie mamusie noszą swoje pociechy na plecach, zawinięte w kolorowe chusty :) A dzieci są naprawdę bardzo grzeczne! Nie płaczą, nie marudzą, zazwyczaj po prostu śpią sobie na plecach u mamy.


Do Puno dojechalimy po południu, znaleźliśmy nocleg w hostelu położonym blisko centrum. Miasto leży nad Jeziorem Titicaca, najwyżej położonym na świecie żeglownym jeziorem (3812 m n.p.m) oraz największym jeziorem wysokogórskim na Ziemi. Po środku jeziora przebiega granica między granicą Peru a Boliwią.

Jedną z głównych atrakcji jeziora po stronie preuwiańskiej są sztucznie utworzone pływające wyspy Uros oraz naturalna wyspa Taquile. Postanowiliśmy tym razem darować sobie chodzenie po mieście w poszukiwaniach najlepszej wycieczki i kupiliśmy ją od właściciela hostelu, w którym nocowaliśmy, mając nadzieję, że pewnie niewiele się różni od innych oferowanych na mieście. Jak się później okazało mieliśmy rację, byli z nami ludzie z wszystkich mozliwych hosteli i hoteli.

I znowu wstaliśmy wcześnie rano... O 6.45 przyjechał po nas busik, który zawiózł wszystkich do portu. Tam wsiedliśmy na łódkę, razem z ludźmi z innych busików. Płynęliśmy około pół godziny zanim dotarliśmy do Pływających Wysp Uros.


Wyspy te zostały zbudowane kilka wieków temu przez indian Uros, którzy uciekali z lądu przed Inkami i innymi wojowniczymi sąsiadami. Obecnie jest około 40 takich wysp na jeziorze Titicaca. Początkowo indianie zamieszkali na łódkach z trzciny, ale po pewnym czasie zaczęli się grupować i budować wyspy, także z trzciny. Dolna warstwa wyspy to około metrowej grubości torf połączony z trzciną, stanowiący naturalną platformę unoszącą się na wodzie. Raz w roku każda rodzina odbywa wyprawę w głąb jeziora by pozyskać kilka metrów kwadratowych tego budulca. Górną warstwę wyspy stanowi trzcina poukładana naprzemiennie na grubość kolejnego metra. Trzcina ta dość szybko ulega zniszczeniu, w związku z tym kilka razy w roku musi być kładziona nowa warstwa.


Pierwsze nasz kroki na wyspie były dość niepewne. Grunt się ruszał i był bardzo miękki! Baliśmy się, że Kuba przy gwałtowniejszych ruchach zrobi dziurę w wyspie :). Na naszej wyspie było 6 domków, każdy zbudowany oczywiście z trzciny i zamieszkany przez kilkuosobową rodzinę. Ze względu na to, że w nocy jest na jeziorze bardzo zimno, całe rodziny śpią przytulone do siebie.

Przewodnik przedstawił nam wodza wyspy, który wtajemniczył nas w arkana budowy wysp i codziennego życia na nich.


Lokalna lundność posługuje się językiem Aymara, który jest kompletnie różny od hiszpańskiego, musieliśmy więc korzystać z tłumaczenia naszego przewodnika. Wódz pokazał nam też jak głębokie jest jezioro w tym miejscu - najpierw każdy z grupy musiał zgadnąć jaka jest głębokość i Kubie udało się wygrać! W nagrodę dostał naszyjnik w kształcie ich tradycyjnej łódki. A jezioro miało w tym miejscu 17 metrów, co podobno nie jest wcale głeboko, bo w najgłębszym miejscu jezioro ma ponad 280 metrów.

Dopytaliśmy naszego przewodnika czy mieszkańcy wyspy mają WC i jak się myją i niestety okazało się, że nie prowadzą zbyt higienicznego trybu życia! Myją się raz w tygodniu wskakując do jeziora (z drugiej strony trochę ich rozumiemy, bo temperatura wody wynosi 10 - 14 stopni!).

Po zwiedzeniu pierwszej wyspy, za dodatkową opłatą popłynęliśmy na sąsiednią wyspę dużą, trzcinową łódką, którą lokalni traktują jak odpowiednik autobusu.


Druga wyspa nie różniła się specjalnie od poprzedniej, więc po zrobieniu kilku zdjęć wsiedliśmy na naszą łódkę (tę mechaniczną, którą przypłynęliśmy z Puno) i po kolejnych dwóch godzinach dopłynęliśmy do wyspy Taquile, w 100% naturalnej. Na początku musieliśmy się trochę powspinać (kondycja zdobyta podczas trekingu w Colca zaowocowała, byliśmy pierwsi w grupie), ale po dotarciu na górę wyspy w nagrodę mogliśmy zjeść lunch ze wspaniałym widokiem na jezioro i wybrzeże. Rodzinka, która nas ugościła zrobiła też dla nas mały show i zatańczyła tradycyjne tańce: urodzaju i miłosny. Kuba od razu wpadł w oko pani domu i porwała go do tańca (miłosnego :), śmiesznie to wyglądało, bo sięgała mu do pasa ale była za to dwa razy szersza :)


Wszyscy mieszkańcy wyspy noszą tradycyjne, ludowe stroje. Najciekawszym elementem są czapki, które w zależności od koloru oznaczają u małych dzieci dziewczynkę lub chłopca, a u dorosłych kawalera lub mężczyznę żonatego. Ogólnie wyglądają w tych czapkach jak banda krasnali! A w dodatku faceci zajmują się szydełkowaniem!


Po lunchu udaliśmy się na główny rynek wyspy, gdzie od razu zostaliśmy zaatakowani przez małe dziewczynki usiłujące sprzedać nam bransoletki. Nie kupiliśmy, ale za to daliśmy im zarobić na pozowaniu do zdjęcia.


Na sam koniec mieliśmy jeszcze około godzinny spacerek do portu przez wyspę i widoki były bardzo urocze - małe chatki, tarasy uprawne, pasące się zwierzątka itd. Wszystko to kojarzyło nam się trochę z włoską Sardynią. Droga powrotna trwała ok. 3 godziny i większość osób ją przespała.


Wyprawa była bardzo ciekawa, świat ludzi zamieszkujących wyspy jeziora Titicaca jest bardzo kolorowy, a pobyt na pływających wyspach to unikalne doświadczenie. Nam się to bardzo podobało, wręcz na równi z Machu Picchu, kultura tych ludów jest bardzo intrygująca i odnosi się wrażenie, że czas zatrzymał się na jeziorze kilkaset lat temu.

Domi i Kuba

25 - Jezioro Titikaka (Pływające Wyspy Uros & wyspa Taquile)

piątek, 27 sierpnia 2010

Machu Picchu


Dwa najciekawsze sposoby na dotarcie do Machu Picchu to 4-dniowy trekking Inca Trail lub specjalny widokowy pociąg. Ze względu na ograniczoną liczbę uczestników (tylko 200 osób dziennie), miejsce na Inca Trail trzeba rezerwować z bardzo dużym, kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Ze względu na dość elastyczny plan naszej podróży, nie byliśmy w stanie przewidzieć, kiedy dokładnie będziemy w Peru, dlatego stwierdziliśmy, że rezerwowanie takiego treku kilka miesięcy wcześniej nie ma dla nas sensu. I jak się okazało dobrze zrobiliśmy, bo według pierwotnych planów w Machu Picchu mieliśmy być miesiąc wcześniej :)

Wybraliśmy więc podróż pociągiem, zwłaszcza że po wyprawie do Kanionu Colca ledwo mogliśmy się ruszać! Pociąg w stronę Machu Picchu wyruszył o 6:52 rano ze stacji oddalonej od centrum miasta o około 30 minut taksówką. Na szczęście opatuliliśmy się ciepło w polary, kurtki, czapki i rękawiczki, bo okazało się, ku naszemu zdziwieniu, że pociąg jest zupełnie nieogrzewany! Był to jednak jedyny minus naszej podróży. Na szczęście rozdali nam koce, a po chwili także całkiem smaczne śniadanie.


Pociąg poza zwykłymi oknami miał też specjalne okna w dachu, przez które można podziwiać wspaniałe krajobrazy. A było na co popatrzeć! Pociąg całą trasę pokonuje sunąc powoli wśród gór, chwilami wzdłuż ślicznego strumyka. Po około 3 godzinach dotarliśmy do końcowej stacji (Aguas Calientes, zwanej też Machu Picchu Pueblo) i ruszyliśmy w stronę bileterii, chcąc zdążyć przed wielkim tłumem. Szybko kupiliśmy bilety wejściowe i ustawiliśmy się w kolejce na autobus na samą górę. Podróż autobusem trwała okolo pół godziny, wjeżdżaliśmy stromą i krętą drogą, zaprawiony kierowca zasuwał co sił, bujało nami niemiłosiernie w lewo i prawo, ale na szczęście obyło się bez incydentu :)

Na szczycie góry oczekiwały na nas już tłumy ludzi wchodzących lub wychodzących z Machu Picchu. Ale wszystko było bardzo sprawnie zorganizowane i weszliśmy w zasadzie bez kolejki. Jeszcze tylko zabraliśmy mapkę z biura nadzorującego, zostawiliśmy w bagażowni jeden zbędny plecak obładowany naszymi ciepłymi rzeczami i zaczęliśmy zwiedzanie.

Czym jest Machu Picchu chyba każdy mniej więcej wie. Jest to obecnie najlepiej zachowane miasto Inków, przetrwało w tak dobrym stanie dzięki niedostępności otaczającego go terenu. Odkryte zostało dopiero w 1911 r. Na początku sądzono, że jest to Vilcabamba, ostatnia stolica i bastion obrony Inków, ale tę odkryto później w dżungli na północ do Machu Picchu. Tak naprawdę do tej pory nieznana jest inkaska nazwa tego miasta, jego historia i powód opuszczenia. Spekuluje się, że miasto to było centrum rolniczym zaopatrującym Cuzco (o czym świadczą liczne tarasy uprawne) albo centrum kulturowo-religijnym (o czym świadczą liczne świątynie), albo wręcz sanktuarium tzw. dziewic słonca (o czym świadczą badania pochówków, 90% ciał należało do kobiet).

Mapa proponowała dwie główne trasy zwiedzania, krótszą łatwiejszą i dłuższą, wymagającą trochę wchodzenia pod górę, ale za to zapewniającą najlepsze widoki i pełne doświadczenie Machu Picchu. Dzięki temu, że sami zorganizowaliśmy sobie dojazd i wyjazd, mieliśmy na zwiedzanie mnóstwo czasu, wybraliśmy więc trasę dłuższą.

Pierwszym etapem była trochę męcząca wspinaczka na tarasy uprawne koło chatki strażnika, z których rozpościerał się rewelacyjny widok na całe miasto. Moment, w którym wchodzi się na szczyt i po raz pierwszy widzi to starożytne miasto, naprawdę zapiera dech w piersiach! To jest faktycznie najładniejsze miejsce, które do tej pory widzieliśmy. Piękne ruiny, urocze tarasy uprawne na stoku góry, góra Wayna Picchu w tle... Niesamowite jest to, jak miasto zostało zbudowane na szczycie przecież stromej góry, jak te wielkie kamienie zostały przemieszczone...

Od razu po wejściu na taras wszyscy turyści natychmiast chwycili za aparaty, ciężko zrobić było sobie zdjęcie bez innego człowieka w obiektywie :) Ale tarasy są duże, wystarczyło przejść kilka metrów, uwolnić się od tłumów i widok na Machu Picchu był tylko dla nas.


Po pierwszym zachwycie i gorączkowych zdjęciach mieliśmy chwilę, by się spokojnie rozejrzeć po okolicy. Kilka metrów od nas, na wyższych tarasach pasły się lamy, które stały się konkurencją dla pięknych widoków miasta. My też nie byliśmy na ich wdzięk obojętni i kilka fotek sobie z nimi zrobiliśmy. Tylko bardzo ostrożnie, po podobno taka lama to złośliwa bestia, potrafi ugryżć lub opluć soczyście narzucającego się jej delikwenta :)


Po sesji fotograficznej usiedliśmy sobie na krawędzi jednego z wyżej położonych tarasów, z dala od turystów, zupełnie sami, nogi dyndały nam w powietrzu a my podziwialiśmy miasto i otaczającą go przyrodę. W dole płynęła rzeka Urubamba, wzdłuż przełęczy prowadziły jeszcze częściowo zachowane schody do oryginalnego wejścia do Machu Picchu, całe miasto rozpościerało się jak na wyciągnięcie ręki.


Gdy już sie nasyciliśmy widokiem z góry, zeszliśmy po tarasach do samego miasta i z przewodnikami i mapką w ręku zaczęliśmy zwiedzać historyczne budowle. Trochę też przy tym podsłuchiwaliśmy anglojęzycznych przewodników, spacerujacych ze swoimi grupkami. Z góry miasto nie wyglądalo na duże, ale jak już się zaczęło w pełnym słońcu chodzić (słonko grzało aż miło, a cienia nigdzie nie uświadczysz), odległości okazały się całkiem pokaźne. Spacer po samym mieście zajął nam ze 2-3 godziny i na sam koniec marzyliśmy już o cieniu i czymś zimnym do picia. Gdy już zwiedziliśmy każdy kąt miasta, udaliśmy się do wyjścia, tam w biurze jeszcze przybiliśmy pieczątki w swoich paszportach z wizerunkiem Machu Picchu i wsiedliśmy do autobusu do Aguas Calientes. Tam zjedliśmy obiad, zrobiliśmy małe zakupy na bazarkach, trochę powegetowaliśmy i po 19-tej wsiedliśmy w pociąg powrotny. Jeszcze tylko przesiadka w Ollantaytambo w mały lokalny busik-taksówkę (bilety powrotne mieliśmy tylko do tego miasta, do samego Cuzco były już dawno wcześniej wykupione) i w Cuzco byliśmy po 23-ciej. Zmęczeni, ale szczęśliwi, poszliśmy szybko spać, następnego dnia wcześnie rano mieliśmy autobus do Puno.

Podsumowując nasze odczucia po wizycie w Machu Picchu - to miejsce naprawdę robi ogromne wrażenie. Jechaliśmy z lekką obawą, że ta atrakcja może być trochę przereklamowana, że tłumy turystów uniemożliwą w pełni odczucie atmosfery starodawnego, zaginionego miasta. Ale piewszy widok z tarasu udowodnił nam, że było warto. Cieszyliśmy się też, że nie jesteśmy z jakąś zorganizowaną grupą, popędzaną przez przewodnika od jednej atrakcji do drugiej, że mieliśmy czas nacieszyć się widokiem z góry na miasto i otaczające je góry, pobawić się z lamami, we własnym tempie zwiedzić ruiny. Mimo tłumów, Machu Picchu zachowało swój urok miasta starego, tajemniczego, będącego najlepszym pomnikiem najpotężniejszej cywilizacji zamieszkującej Amerykę Południową.

Kuba i Domi

23 - Machu Picchu

czwartek, 26 sierpnia 2010

Cuzco - stolica Inków

Po trekingu w Kanionie Colca byliśmy tak zmęczeni, że w autobusie do Cuzco prawie od razu zasnęliśmy. Zdążyliśmy jeszcze zjeść jakąś dziwną kolację (na szczęście nasze żołądki są już chyba zupełnie odporne na lokalne specjały) i wypić herbatkę z liści koki przyniesioną przez średnio-miłą panią z obsługi. Ja jak zawsze wskoczyłam w śpiwór a Kubuś tym razem zawinął się autobusowym mini kocykiem i lepiej na tym wyszedł, bo w środku nocy rozkręcili na maksa ogrzewanie (to naprawdę niespotykane, bo zazwyczaj w autobusach jest tak zimno, że trzeba w czapce jechać), więc myślałam, że się ugotuję.

Kierowca tradycyjnie szalał na krętych drogach, ale zawsze sobie myślę w takich chwilach, że skoro Jezus go prowadzi (zawsze w autobusach jest naklejka z Jezusem lub Matką Boską) to musi być dobrze :)

Po około 9 godzinach dotarliśmy do Cuzco, miasta założonego przez pierwszego władcę Inków Manco Capaca w XII wieku. Złapaliśmy taksówkę, która miała nas zawieźć za 5 soli (czyli ok. 5 zł) do hostelu, ale po raz pierwszy udało się taksówkarzowi w Ameryce Południowej nas oszukać! Kuba dał mu 10 soli a pan wsiadł do auta niby po resztę, po czym odpalił silnik i odjechał! Byliśmy wkurzeni, ale na szczęście nie była to duża kwota.

Mimo wczesnej godziny pokój w hostelu już na nas czekał, dostaliśmy też pyszne śniadanie! Niestety zdążyliśmy się już przekonać, że tu ogrzewanie w pomieszczeniach jest zbytecznym luksusem, więc dosłownie trzęśliśmy się z zimna. Woda pod prysznicem też nie była gorąca, ale za to byliśmy dosłownie o dwa kroki od głównego placu.

Ponieważ wciąż ledwo mogliśmy się ruszać po naszych zmaganiach w kanionie, więc wskoczyliśmy pod dwa grube koce z alpaki (to taka lama, ale trochę mniejsza i bardziej podobna do owcy) i poszliśmy spać na jakieś dwie godziny. Po drzemce ruszyliśmy na miasto, ale tylko się powłóczyliśmy a zwiedzanie zostawiliśmy sobie na następny dzień.


Kolejny dzień zaczęliśmy od spaceru na dworzec w celu kupienia biletów na pociąg do Machu Picchu (byliśmy zbyt wykończeni, żeby robić kolejny treking, dlatego zdecydowaliśmy się na bardziej leniwe rozwiązanie). Wracając wstąpiliśmy do Iglesia de Santo Domingo, czyli głównego kościoła kolonialnego w Peru, zbudowanego poprzez przebudowę Qorikancha, najbogatszej świątyni imperium Inków. Świątynia ta była kiedyś cała pokryta złotem, które zostało później rozkradzione przez konkwistadorów i przetopione.

Następnie udaliśmy się na uroczy plac San Blas, okolicę pełną lokalnych artystów. Kupiliśmy od pewnego starszego pana zrobioną przez niego figurkę, która przedstawia Pachamamę albo Pachatatę (tak nas zakręcił, że w końcu nie wiemy czy to Matka Ziemia, czy Ojciec Ziemia).


Później odwiedziliśmy jeszcze Katedrę, której główną atrakcją był dla nas obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę, na którym Chrystus i Apostołowie jedzą świnkę morską (lokalny przysmak, podawany w każdej restauracji!) i piją chicha morada, czyli napój powstający ze sfermentowanej kukurydzy, a twarz Judasza to twarz Francisco Pizarra, najeźdźcy Peru (podobnie jak na obrazie Mona Lisy, oczy Pizarra są tak namalowane, że nieważne gdzie obserwator stoi ma wrażenie, że oczy są skierowane prosto na niego). W katedrze znajduje się też figurka czarnego Jezusa, który podobno oryginalnie wcale nie był czarny, tylko w ciągu wielu lat został tak okopcony przez świece, że zmienił kolor.


Główny plac w Cuzco (czyli tak jak w każdym mieście Plaza de Armas) spodobał nam się nawet bardziej niż ten w Arequipie. Całe stare miasto w Cuzco zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Nie czuć w nim atmosfery dużego miasta, uliczki są wąskie i przytulne i tradycyjnie trzeba się dużo wspinać pod górę, co na wysokości ponad 3300 m n.p.m wcale nie jest łatwe.

Wieczorem na schodach przed katedrą mieliśmy okazję obejrzeć grupkę małych chłopców ćwiczących jakiś ludowy taniec.


Wieczorem położyliśmy się wcześniej spać, bo następnego dnia tuż przed 7 rano miał wyruszyć nasz pociąg w stronę Machu Picchu.

Domi

Więcej zdjęć z Cuzco poniżej:
22 - Cusco

środa, 25 sierpnia 2010

Kanion Colca


Jedną z głównych atrakcji Peru jest trekking w Kanionie Colca, drugim pod względem głębokości kanionie na świecie (chociaż niektórzy twierdzą, że jest to najgłębszy kanion). Jest on dwa razy większy niż Wielki Kanion w USA. Najgłębszy kanion na świecie (głębszy od Colca o jedyne 168 m) znajduje się również w Peru, jednakże ze względu na niedostępność terenu i znaczną odległość od Arequipy (14 godzin autobusem, gdy tymczasem Colca jest oddalona o ok. 5 godzin), nie jest popularną opcją dla trekkingu.

Tour po Colca kupiliśmy w agencji turystycznej znajdującej się w naszym hostelu tuż po przyjeździe do Arequipy. Do wyboru mieliśmy trzy najbardziej popularne opcje:
- dwudniowy tour "dla emerytów" - tzn. dowóz autobusem do szczytu kanionu i nocleg w mieście w pobliżu kanionu, ruch nożny tylko do i od restauracji
- trzydniowy trek "standardowy" - tzn. zejście na dno kanionu pierwszego dnia, a następnie wspinaczka w górę przez następne dwa dni
- dwudniowy trek "dla masochistów" - czyli droga ta sama jak przy treku trzydniowym, tylko do pokonania w dwa dni - pierwszy dzień 8 godzin zejścia i wspinaczki, drugi dzień ciąg dalszy wspinaczki.

Stwierdziliśmy, że 3 dni to zbyt dużo na podziwianie kanionu, wybraliśmy więc trek dwudniowy, nieświadomi związanych z tym konsekwencji :)

Już sam początek był bolesny. Pobudka o 3 w nocy (po 3,5 godzinach snu, bo jak zawsze pakowaliśmy się w ostatniej chwili), była bardzo brutalna. Nieprzytomni i opatuleni jak eskimosi wsiedliśmy do małego autobusu, który zebrał resztę chętnych na trek (w naszej grupie 7 osób plus przewodnik) i wyruszył do kanionu.

Około 8 rano dotarliśmy do Chivay, miasta nad kanionem. Po szybkim śniadaniu i filiżance herbatki z liści koki, udaliśmy się do Cruz del Condor, tarasu widokowego nad kanionem i jednocześnie miejsca, gdzie przy pewnej dozie szczęścia można dojrzeć kondory. No i szczęścia mieliśmy dużo, bo kondorów było kilka i latały nam nad głowami, piękne duże ptaki.


Jeszcze z godzina autobusem i dojechaliśmy do miejsca, gdzie rozpoczęliśmy trek. Nasza grupa składała się z: dwóch Szkotek, amerykańskiej parki, samotnej Francuzki, nas i lokalnego przewodnika. Początek był łatwy, spacerek pół godziny po zwykłej polnej drodze, tak chyba na rozgrzanie. Po drodze mijaliśmy kilka ślicznych osiołków pasących się na łąkach :)


Przed wejściem na szlak mieliśmy kontrolę biletów, okazało się że Domi zgubiła swój, ale w zamieszaniu udało się ją przemycić :) No i zaczęliśmy schodzić, z wysokości ponad 4 tys. m n.p.n. do samego dna kanionu (około 2 tys. m n.p.m.). Szlak był kręty, dość stromy, a wysokość duża, więc po chwili już nam się ciężko oddychało. Z chorobą wysokościową to jest tak losowo - jednego łapie mocno, drugiego lekko, a trzeciego wcale, nie ma znaczenia kondycja, podobno jest to uwarunkowane genetycznie. Pomaga trochę przebywanie na dużej wysokości przez kilka dni przed aktywnością oraz picie herbatki z liści koki.

Co do herbatki z liści koki - u nas nielegalna, a w kilku państwach Ameryki Południowej bardzo popularna i sprzedawana albo w formie liści albo w opakowaniu jak wszystkie inne herbatki (jest też sprzedawana w formie cukierków!). Picie tych herbatek łagodzi objawy choroby wysokościowej oraz dodaje energii, jest więc ona bardzo popularna wśród wspinających się i lokalnych mieszkańców żyjących na dużych wysokościach,. Wbrew nazwie z kokainą to nie ma wiele wspólnego, narkotyki powstają dopiero po jakichś chemicznych procesach, same liście są nieszkodliwe.

Wracając do naszego zejścia w dół kanionu, trwało ono około trzech godzin, podobno nasza grupa miała dobry czas. Zejście było bardzo intensywne, pod sam koniec nie mogliśmy się już doczekać widoku dna kanionu. W końcu dotarliśmy do rzeki na dnie, odpoczęliśmy chwilę przy moście, złapaliśmy oddech i po przekroczeniu rzeki ruszyliśmy dalej, tym razem pod górę. I to było jeszcze bardziej męczące, droga była bardzo stroma, ciężko było nam oddychać, ledwo ciągnęliśmy do przodu. Praca przy biurku odzywała się przy każdym kroku :)


Jakoś udało nam się dotrzeć do małej wioski, gdzie zjedliśmy obiadek i trochę się zregenerowaliśmy. Po godzinie znów byliśmy na szlaku, który czasem piął się pod górę lekko, czasem bardzo stromo, a czasem opadał w dół. Nie muszę chyba dodawać, że nie było nam lekko :) Pod sam koniec Domi dopadł kryzys, choroba wysokościowa dawała jej się najbardziej we znaki. Ale na szczęście, kroczek po kroczku, około 17-tej dotarliśmy do naszego celu - oazy na dnie kanionu, pełnej małych chatek i otwartych basenów, gdzie mieliśmy spędzić noc. Poniżej zdjęcie laguny jeszcze ze szlaku:


Dostaliśmy dla siebie mała chatkę-szałas, w której było jedynie łóżko położone na głazach i brak elektryczności (jak w całej oazie). Szybko się przebraliśmy i wskoczyliśmy do basenu, chcąc pozbyć się kurzu z podróży i wymoczyć zmasakrowane stópki. Później prysznic w spartańskich warunkach, kolacja przygotowana przez naszego przewodnika, sto lat odśpiewane dla jednej ze Szkotek, która akurat tego dnia miała urodziny i w końcu padnięci około 9-tej poszliśmy spać.

Mobilizacja następnego dnia była o równie chorej godzinie - 5 rano, bez śniadania, właściwie w środku snu. A to po to, byśmy jak najdłużej wspinali się przed wschodem słońca i związanym z nim upałem. Wspinaczkę rozpoczęliśmy w pełnych ciemnościach, stromą drogę pod górę oświetlały nam jedynie latarki czołówki. Pierwsze pół godziny dało się spokojnie przeżyć, a później zaczęły się schody :) Człapu człapu, bo w zasadzie w takim tempie dało się tylko posuwać do przodu, przez około 4 godziny wchodziliśmy na szczyt. I tylko z zazdrością obolali patrzyliśmy, jak niektórzy turyści - mięczaki jadą pod górę na osiołkach. Co tam będę ściemniał, Domi też bardzo chciała osiołka, ale nie mieliśmy tyle gotówki i musiała się jedynie obejść kijkiem wspinaczkowym pożyczonym jej przez naszego przewodnika. Zresztą przewodnik widząc, że jesteśmy ludźmi specjalnej troski napoił nas dwukrotnie na szlaku herbatką z koki i starał się dodać animuszu.

W końcu dotarliśmy na szczyt. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak zmęczeni :)


Musieliśmy jeszcze przeczłapać około pół godziny do restauracji, gdzie dopiero mogliśmy zjeść śniadanie.Po śniadaniu, po godzinie jazdy dotarliśmy do jakiegoś miasteczka, którego nazwy już nie pamiętam, i tam zatrzymaliśmy się na gorące kąpiele. Było super, nasze zbolałe mięśnie tego bardzo potrzebowały. Choć zbyt optymistycznie byłoby stwierdzić, że po godzinie pluskania w gorących basenach czuliśmy się jak nowi - jak się okazało ból mięśni mieliśmy jeszcze odczuwać przez 3 dni :)

Kolejnym punktem programu był lunch. Przewodnik zawiózł nas do małej restauracji (podobno ma taką umowę, że musi tam turystów zawozić), którą wszyscy następnie zgodnie opuściliśmy po obejrzeniu menu i cen i udaliśmy się na główny rynek na lepsze i tańsze jedzenie. Później pobyczyliśmy się na rynku (niektórzy szczęśliwcy w pozycji pionowej na ławkach), czekając na nasz autobus.

Do Arequipy dotarliśmy około 18-tej, zjedliśmy coś i po godzinie byliśmy już w autobusie nocnym do Cuzco, dawnej stolicy Inków.

Kuba i Domi

21 - Kanion Colca

Fiesta w Arequipie

Pierwotnie planowaliśmy po Nazca udać się do Cuzco i Machu Picchu, ale Domi wyczytała w przewodniku, że 14-15 sierpnia w Arequipie (do której mieliśmy jechać po Cuzco) odbywa się festiwal związany z obchodami 470-rocznicy założenia miasta, zdecydowaliśmy się więc najpierw wziąć udział w fieście.

Podróż nocnym autobusem tym razem nie była super wygodna, gdyż trasa była bardzo kręta (z nizin nad oceanem jechaliśmy w środek Andów) a kierowca gazował, wiec rzucało nami w lewo i prawo. Ale i tak udało nam się trochę pospać. Do Arequipy dojechaliśmy wczesnym porankiem, na szczęście w hostelu mieli już dla nas gotowy pokój. Czekając na śniadanko usłyszeliśmy na dworze jakiś hałas, głośną muzykę i głosy ludzi. Szybko z aparatem pobiegliśmy na taras hostelu i okazało się, że obchody właśnie się rozpoczęły i tuż obok nas przechodzi wielka parada mieszkańców poprzebieranych w różnokolorowe stroje i co chwila ktoś krzyczy "Viva Arequipa!". Porobiliśmy trochę fotek, z pół godziny staliśmy na tym tarasie a ludzie szli i szli, zapowiadało się duże święto!


Po odpoczynku w hostelu poszliśmy na stare miasto. Słonko ładnie grzało, pogoda idealna na zwiedzanie. Główny rynek uznaliśmy za najładniejszy, jaki do tej pory widzieliśmy. Całe stare miasto zbudowane zostało z tufu wulkanicznego, lokalnego kamienia o białym kolorze, stąd Arequipa zwana jest w Peru "Białym Miastem". Sam plac centralny jest bardzo duży, otoczony starymi budynkami z pięknymi arkadami, a w środku jest oczywiście fontanna i ładnie przycięte drzewka. W tle dużej katedry widać wulkan Misti (5825 m), wciąż aktywny, choć od ponad 100 lat nie rozrabiał.


Jedną z głównych atrakcji miasta jest muzeum Museo Santuarios Andinos, tzw. Muzeum Juanity. Juanita, zwana także "lodową księżniczką", to mumia małej 12-14 letniej dziewczynki Inków, złożonej w ceremonialnej ofierze dla boga Apu Ampato w pobliskim wulkanie około 500 lat temu. Inkowie wierzyli, że ofiary z wybranych dzieci wysokiego rodu (od urodzenia były one przygotowywane do tego zadania) są w stanie ukoić gniew bogów i zapobiec naturalnym katastrofom, najczęściej erupcjom wulkanów. Gdy taki wulkan stawał się aktywny, ze stolicy imperium Inków - Cuzco - ruszała procesja kapłanów z wybranym dzieckiem. Po dotarciu do wulkanu odbywała się ceremonia, dziecko było odurzane specjalnym napojem, układane w małym grobie a następnie zabijane ciosem maczugi. Czyli standard dla Inków - bez ofiar z bogami się nie dogadasz.

Juanitę znaleziono w 1995 roku w kraterze jednego z okolicznych wulkanów (Ampato), po jego erupcji ciało dziewczynki wypadło z ukrytego grobu. W grobowcu musiało być lodowato zimno, gdyż ciało zachowało się w idealnym stanie, tak samo jak jej ubrania i ceremonialne przedmioty. Szczególnie cenne podobno jest to, ze zachowały się też jej organy wewnętrzne, więc naukowcy mogą badać co Inkowie w tych czasach jedli, na co chorowali itp. Po odnalezieniu jej ciała wyruszyły kolejne ekipy badaczy i odkryto jeszcze kilkanaście innych małych ofiar, choć już nie tak dobrze zachowanych. Obecnie Juanita przechowywana jest w muzeum w specjalnym szklanym pojemniku z temperaturą -20 st C, co zapobiega jej rozkładowi. I trzeba przyznać, ze jest dobrze zachowana, widzieliśmy nawet jej ściśnięte palce. Muzeum było bardzo ciekawe i polecamy je każdemu odwiedzającemu Arequipę.

Drugą z głównych atrakcji miasta jest Monasterio Santa Catalina. Monasterium to zostało wybudowane w XVI wieku, przyjmowane do niego były kobiety z wysokich rodów. Ciekawostką jest to, że monasterium było odcięte od reszty miasta, stanowiło swoiste miasto w mieście, w związku z czym krążyły liczne legendy o tym, jak to się dobrze bogate zakonnice bawiły. Dla publiki zostało ono udostępnione dopiero w 1970 r. po interwencji rządu peruwiańskiego.

I trzeba przyznać, że było co oglądać. Monasterium jest podzielone na kilka "dzielnic", pełnych budyneczków w różnych przepięknych kolorach, wąskie uliczki tego "miasteczka" podkreślają tylko urok okolicy.


Widzieliśmy m.in. prywatne cele zakonnic, ich kuchnie (kobitki lubiły gotować :), urocze place i wspólne pomieszczenia (podczas posiłków jedna z zakonnic stała na mównicy i czytała modlitwy), Zwiedzaliśmy przez ponad 2 godziny, co chwila widząc kolejne idealne ujęcie dla fotografii. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, zresztą wszyscy wokół fotografowali jak zaczarowani. Zgodnie stwierdziliśmy, że jest to idealne miejsce dla fotografii ślubnej w plenerze :).


Ale główną atrakcją miasta był festiwal. Wszystkie ulice i place w starym mieście pełne były mieszkańców, bawiących się i podziwiających liczne parady. Najwięcej się działo na głównym placu miasta, do którego tylko cudem udało nam się przecisnąć. Było bardzo kolorowo, głośno i wesoło, świętowanie trwało bite dwa dni, aż się dziwiliśmy, skąd ci ludzie mają tyle siły. Tylko pozazdrościć chęci i umiejętności dobrej zabawy, szkoda że u nas nie ma takich fiest.


W Arequipie spędziliśmy dwa dni, drugi dzień w mieście był długi, a noc krótka, bo o 3 w nocy wyruszyliśmy na trekking do Colca, drugiego pod względem głębokości kanionu na świecie.

Kuba

20 - Arequipa

wtorek, 24 sierpnia 2010

Lot nad Liniami Nazca

Nasz następny przystanek w Peru to Nazca, miejscowość której główną atrakcją są tzw linie z Nazca. Powstały one przez usunięcie ciemnych głazów z powierzchni skalistej pustyni, by odkryć jaśniejszą warstwę. Mają one kształty gigantycznych zwierzątek i widoczne są najlepiej z lotu ptaka. Nie do końca wiadomo kto i dlaczego je stworzył. Obecnie zakłada się, że zostały utworzone przez dawne ludy indiańskie, gdzieś między 900 r.p.n.e a 600 r.n.e. i stanowiły one coś w rodzaju kalendarza astronomicznego. Tak naprawdę są to na razie nie zweryfikowane teorie, niektórzy nawet uważają, że są to lądowiska dla UFO.

Do Nazca dotarliśmy z Huacachiny autobusem lokalnych linii. Zabawne było to, że co pół godziny autobus się zatrzymywał, wsiadał do niego kontroler (zazwyczaj stojący gdzieś na poboczu w środku pola) i sprawdzał po raz n-ty wszystkim bilety, coś tam notując w swojej książeczce, po czym wysiadał znowu w środku pola.

Standardowo turyści są w Nazca tylko przejazdem, po locie samolotem nad liniami ruszają dalej w drogę. Taki też był nasz plan, mimo że w przewodnikach wyczytaliśmy, że loty trzeba rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem. Ale i tym razem nam się udało! Kilka minut po przyjeździe mieliśmy już załatwiony lot i bilet na nocny autobus do Arequipy.

Kupiliśmy standardowy, półgodzinny lot na liniami. Wiedząc, że loty te często wywołują nudności u pasażerów, zjedliśmy skromny obiad i nafaszerowaliśmy się lokalnym aviomarinem. Chwilę poczekaliśmy na malutkim lotnisku, pełnym turystów oczekujących na swoje samoloty. Nam się trafił samolot 4-osobowy, tzn. z załogą składającą się z dwóch pilotów, nas i pary starszych japończyków. Ku naszemu zaskoczeniu pilot rozmawiał z nimi po japońsku i szło mu to lepiej niż z nami po angielsku (przynajmniej tak nam się wydawało).


Sam lot wyglądał następująco: przelatywaliśmy nad poszczególnymi figurami, pierwszy pilot ostro obracał samolot to w lewo to w prawo, by każdy miał dobry widok, a drugi pilot krzyczał do słuchawek i pokazywał, gdzie mamy patrzeć. A wcale nie było tak łatwo te figury dojrzeć, bo pustynia poprzecinana była wyschniętymi naturalnymi kanałami wodnymi. Łącznie obejrzeliśmy 12 figur, mnie się najbardziej podobał astronauta (i jak tu nie wierzyć w teorię spiskową o UFO :),


a Domi małpka z zakręconym ogonkiem:


Wskutek częstego i ostrego obracania samolotem zaczęło nam się robić mdło, ostatnie minuty to już była ostra walka o przetrwanie, po wylądowaniu Domi przyznała, że następnego skrętu by nie wytrzymała :)

Samymi liniami byliśmy trochę rozczarowani, nie były one zbyt widoczne na tle pustyni i nie robiły jakiegoś wielkiego wrażenia. Choć z drugiej strony żałowalibyśmy, gdybyśmy nie spróbowali. Cóż, przynajmniej się dowiedzieliśmy, że aviomarin nie działa na szalone podróże samolotem :)

Po locie poszwendaliśmy się po miasteczku, odwiedziliśmy "włoską" restaurację (nigdy więcej lasagne w Ameryce Południowej, po prostu lokalni kucharze nie mają pojęcia jak ją zrobić, wychodzi im jakaś pulpa pomidorowa) i późnym wieczorem wsiedliśmy w autobus nocny do Arequipy.

Kuba

19 - Nazca Lines