piątek, 6 sierpnia 2010

Banos i rafting

Naszym następnym przystankiem miało być Banos, górskie miasto znane z basenów z wodami termalnymi i dobrych warunków do raftingu (spływu pontonem po narowistej rzece). Mieliśmy już jako taki plan jak się dostać z Lago Agrio do Banos (wyjazd późnym wieczorem autobusem nocnym do Quito, a tam przesiadka rano w autobus do Banos). Ale z dżungli wróciliśmy wcześniej niż wstępnie przewidywano, i nie chcąc czekać ponad pół dnia z plecakami na dworcu, zaczęliśmy kombinować jak przyspieszyć wyjazd.

Okazało się, że w tym samym kierunku co my chcą jechać dwie Niemki i Amerykanin, bardzo sympatyczni młodzi ludzie, z którymi byliśmy w dżungli. Połączyliśmy więc siły, odwiedziliśmy wszystkie trzy dworce autobusowe w Lago i udało nam się znaleźć zadowalające połączenie. Wcześniej jeszcze zadzwoniliśmy do hostelu w Banos i potwierdziliśmy, że możemy przyjechać wcześniej niż planowaliśmy i pokoje będą na nas czekały nawet w środku nocy.

Wyjechaliśmy około 19-tej, podróż była jak zawsze po krętych górskich drogach, na szczęście Domi ją jakoś zniosła. Około 4-tej w nocy, zmęczeni i strasznie zmarznięci wysiedliśmy w Ambato. Tam pożegnaliśmy się z Niemkami i wraz z Amerykaninem przesiedliśmy się do autobusu do Banos. Do hostelu dotarliśmy około 6.30, a tam zonk, na recepcji nic nie wiedzieli o naszym noclegu na tę noc, mieli tylko rezerwację na dzień następny. Obudzony właściciel hostelu coś tam pogrzebał w papierach i się okazało, że nie do końca nas zrozumieli z tą telefoniczną rezerwacją. W końcu dogadaliśmy się, że doczekamy w ich kawiarni do 7.30, zjemy śniadanie, a pokoje będą dla nas dostępne około 9-tej, gdy grupka ludzi wcześniej wyjedzie.Skonani udaliśmy się do kawiarni na tarasie, żonka przeglądała niezmordowana 500 zdjęć z dżungli a ja pokonałem w warcaby Amerykanina - studenta Yale, obok Harvardu najlepszego uniwersytetu w USA - trochę się rozczarowałem, wcale nie był żadnym mózgiem. Ale w szachy już z nim nie zagrałem, po co kusić los :)
Po przeprowadzce do pokoju zasnęliśmy snem długim i zasłużonym. Po południu, już trochę wypoczęci, ruszyliśmy zwiedzać miasto.


Banos to urokliwe małe miasteczko otoczone zewsząd górami, bardzo nam się podobało, że da się je całe przejść w około pół godziny. Zauważyliśmy zresztą po pobycie w Salento w Kolumbii, że lepiej się czujemy właśnie w takich małych miasteczkach, są one znacznie bardziej przytulne niż duże miasta, ludzie są sympatyczniejsi, a natura jest w zasięgu ręki.

Pierwszego dnia tylko leniwie spacerowaliśmy po mieście i kupiliśmy wyjazd na rafting na następny dzień. Pod wieczór poszliśmy wymoczyć się do term, z których słynie miasteczko. Termy w Banos składają się z trzech basenów wypełnionych wodą naturalnie ogrzaną przez wulkany i pełną minerałów (stąd jej mętny kolor). Jest więc basen z wodą zimną, z wodą ciepłą (ludzi tu było co nie miara) i z wodą gorącą. W basenie z wodą ciepłą wytrzymaliśmy z 15 minut, z wodą gorącą zaledwie kilka, bo woda była naprawdę mega gorąca! Widzieliśmy przy tym, jak lokalni mieszkańcy zwinnie, jednym ruchem przeskakują z basenu mega gorącego do basenu mega zimnego. My tam spokojnie weszliśmy, by po chwili zamarznięci wylecieć z tej chłodni jak z procy! Po dwóch rundach moczenia byliśmy w pełni zrelaksowani i nasze ciała przestały odczuwać wieczorny chłodek, było super.

Tak wyglądały termy w godzinach szczytu (które specjalnie omijaliśmy):

Drugiego dnia, po pysznym śniadaniu (olbrzymie naleśniki z owocami) udaliśmy się do biura firmy organizującej rafting. Tam znaleźliśmy dla siebie pianki na całe ciało, buty (ja dostałem jakieś plastikowe sandały, bo tak dużych butów nie mieli) i kaski ochronne. Później wraz z resztą grupy i przewodnikami pojechaliśmy małym busikiem na miejsce zrzutu na rzekę, około godziny od miasta. Przebraliśmy się w stroje, panowie nawet po dwa razy, bo każdy z nas założył piankę na złą stronę i trochę nas uciskały w pewnych newralgicznych miejscach :) Szkoda że nie mamy zdjęć w kostiumach, wyglądaliśmy jak Pi i Sigma :) Załapaliśmy się wraz z innymi obcokrajowcami (Holenderki i Anglicy) do przewodnika mówiącego po angielsku, wytłumaczył on nam jak trzeba siedzieć (maksymalnie na krawędzi) i wiosłować, opisał wszystkie komendy (najfjniejsza była "pozycja kurczaka", w razie ostrego momentu na rzece - trzeba wtedy natychmiast wsunąć się do łodzi, skulić się i trzymać mocno czego się da). Poćwiczyliśmy przez kilka minut komendy na sucho, po czym wynieśliśmy naszą łódkę/ponton na rzekę i rozpoczęła się zabawa.

Odcinek rzeki, po którym płynęliśmy, miał w skali raftingowej klasę III+, maksimum dla początkujących. Jeśli dodać do tego jeszcze naszego przewodnika, który łódką sterował w taki sposób byśmy jak najbardziej zmokli, zagwarantowało to nam dużo emocji :). Woda w rzecze była mocno spieniona, nurt szybki, a skały przy niektórych spływach odbijały nasz pontonik jakby był zabaweczką. Dzielnie wiosłowaliśmy, walczyliśmy o równowagę gdy nas rzucało, początkowy strach szybko minął (trzeba dodać, że każda z trzech łódek uczestniczących w spływie miała własnego dedykowanego kajakarza, który przy łódce płynął w celach ratunkowych) i generalnie im bliżej byliśmy wpadnięcia do wody, tym zabawa była lepsza. No i oczywiście w akompaniamencie krzyków i śmiechu pierwsze osoby zaczęły w wodzie lądować. W pewnym momencie po mocnej fali do wody wpadła połowa załogi, my się z Domiś jednak mocno trzymaliśmy i wodzie nie daliśmy :) Chyba weszło to na ambicję naszemu przewodnikowi, który postawił sobie za cel by w wodzie każdy wylądował, i w pewnym spokojniejszym momencie próbował mojej żonce pomóc w znalezieniu się za burtą, Domiś jednak zablokowała swoje kończyny zwinnie jak pająk i się tej "pomocy" nie dała :). Na mnie też się uwziął po kilku niepowodzeniach, oznajmił że jestem następny i pod koniec spływu, w miejscu chyba najbardziej spienionym, tak sterował pontonem pod prąd, że ten prawie cały nabrał wody - a ja już nie dałem rady się trzymać i w wodzie wylądowałem. Chyba muszę poćwiczyć pływanie, bo prawie straciłem płuca próbując pod prąd dopłynąć do dryfującego wiosła, sandała (spadł mi ze stopy gdy wpadłem, drań jeden) i łódki :)

Spływ się skończył po około 2 godzinach. Byliśmy mokrzy, wykończeni i uśmiechnięci od ucha do ucha. Po oddaniu sprzętu zawieziono nas na obiad, gdzie w zupełnej ciszy (wszyscy byli jak zombie) doładowaliśmy baterie i wyruszyliśmy do domu.

W Banos byliśmy z powrotem po południu, poszwendaliśmy się po mieście i zrelaksowaliśmy po wysiłku. I jakoś wcześnie zasnęliśmy :) Następnego poranka wyruszyliśmy do Cuenca, kolonialnego miasta na południu Ekwadoru, naszego ostatniego przystanku przed Peru.

Kuba

14 - Banos

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz