środa, 25 sierpnia 2010

Kanion Colca


Jedną z głównych atrakcji Peru jest trekking w Kanionie Colca, drugim pod względem głębokości kanionie na świecie (chociaż niektórzy twierdzą, że jest to najgłębszy kanion). Jest on dwa razy większy niż Wielki Kanion w USA. Najgłębszy kanion na świecie (głębszy od Colca o jedyne 168 m) znajduje się również w Peru, jednakże ze względu na niedostępność terenu i znaczną odległość od Arequipy (14 godzin autobusem, gdy tymczasem Colca jest oddalona o ok. 5 godzin), nie jest popularną opcją dla trekkingu.

Tour po Colca kupiliśmy w agencji turystycznej znajdującej się w naszym hostelu tuż po przyjeździe do Arequipy. Do wyboru mieliśmy trzy najbardziej popularne opcje:
- dwudniowy tour "dla emerytów" - tzn. dowóz autobusem do szczytu kanionu i nocleg w mieście w pobliżu kanionu, ruch nożny tylko do i od restauracji
- trzydniowy trek "standardowy" - tzn. zejście na dno kanionu pierwszego dnia, a następnie wspinaczka w górę przez następne dwa dni
- dwudniowy trek "dla masochistów" - czyli droga ta sama jak przy treku trzydniowym, tylko do pokonania w dwa dni - pierwszy dzień 8 godzin zejścia i wspinaczki, drugi dzień ciąg dalszy wspinaczki.

Stwierdziliśmy, że 3 dni to zbyt dużo na podziwianie kanionu, wybraliśmy więc trek dwudniowy, nieświadomi związanych z tym konsekwencji :)

Już sam początek był bolesny. Pobudka o 3 w nocy (po 3,5 godzinach snu, bo jak zawsze pakowaliśmy się w ostatniej chwili), była bardzo brutalna. Nieprzytomni i opatuleni jak eskimosi wsiedliśmy do małego autobusu, który zebrał resztę chętnych na trek (w naszej grupie 7 osób plus przewodnik) i wyruszył do kanionu.

Około 8 rano dotarliśmy do Chivay, miasta nad kanionem. Po szybkim śniadaniu i filiżance herbatki z liści koki, udaliśmy się do Cruz del Condor, tarasu widokowego nad kanionem i jednocześnie miejsca, gdzie przy pewnej dozie szczęścia można dojrzeć kondory. No i szczęścia mieliśmy dużo, bo kondorów było kilka i latały nam nad głowami, piękne duże ptaki.


Jeszcze z godzina autobusem i dojechaliśmy do miejsca, gdzie rozpoczęliśmy trek. Nasza grupa składała się z: dwóch Szkotek, amerykańskiej parki, samotnej Francuzki, nas i lokalnego przewodnika. Początek był łatwy, spacerek pół godziny po zwykłej polnej drodze, tak chyba na rozgrzanie. Po drodze mijaliśmy kilka ślicznych osiołków pasących się na łąkach :)


Przed wejściem na szlak mieliśmy kontrolę biletów, okazało się że Domi zgubiła swój, ale w zamieszaniu udało się ją przemycić :) No i zaczęliśmy schodzić, z wysokości ponad 4 tys. m n.p.n. do samego dna kanionu (około 2 tys. m n.p.m.). Szlak był kręty, dość stromy, a wysokość duża, więc po chwili już nam się ciężko oddychało. Z chorobą wysokościową to jest tak losowo - jednego łapie mocno, drugiego lekko, a trzeciego wcale, nie ma znaczenia kondycja, podobno jest to uwarunkowane genetycznie. Pomaga trochę przebywanie na dużej wysokości przez kilka dni przed aktywnością oraz picie herbatki z liści koki.

Co do herbatki z liści koki - u nas nielegalna, a w kilku państwach Ameryki Południowej bardzo popularna i sprzedawana albo w formie liści albo w opakowaniu jak wszystkie inne herbatki (jest też sprzedawana w formie cukierków!). Picie tych herbatek łagodzi objawy choroby wysokościowej oraz dodaje energii, jest więc ona bardzo popularna wśród wspinających się i lokalnych mieszkańców żyjących na dużych wysokościach,. Wbrew nazwie z kokainą to nie ma wiele wspólnego, narkotyki powstają dopiero po jakichś chemicznych procesach, same liście są nieszkodliwe.

Wracając do naszego zejścia w dół kanionu, trwało ono około trzech godzin, podobno nasza grupa miała dobry czas. Zejście było bardzo intensywne, pod sam koniec nie mogliśmy się już doczekać widoku dna kanionu. W końcu dotarliśmy do rzeki na dnie, odpoczęliśmy chwilę przy moście, złapaliśmy oddech i po przekroczeniu rzeki ruszyliśmy dalej, tym razem pod górę. I to było jeszcze bardziej męczące, droga była bardzo stroma, ciężko było nam oddychać, ledwo ciągnęliśmy do przodu. Praca przy biurku odzywała się przy każdym kroku :)


Jakoś udało nam się dotrzeć do małej wioski, gdzie zjedliśmy obiadek i trochę się zregenerowaliśmy. Po godzinie znów byliśmy na szlaku, który czasem piął się pod górę lekko, czasem bardzo stromo, a czasem opadał w dół. Nie muszę chyba dodawać, że nie było nam lekko :) Pod sam koniec Domi dopadł kryzys, choroba wysokościowa dawała jej się najbardziej we znaki. Ale na szczęście, kroczek po kroczku, około 17-tej dotarliśmy do naszego celu - oazy na dnie kanionu, pełnej małych chatek i otwartych basenów, gdzie mieliśmy spędzić noc. Poniżej zdjęcie laguny jeszcze ze szlaku:


Dostaliśmy dla siebie mała chatkę-szałas, w której było jedynie łóżko położone na głazach i brak elektryczności (jak w całej oazie). Szybko się przebraliśmy i wskoczyliśmy do basenu, chcąc pozbyć się kurzu z podróży i wymoczyć zmasakrowane stópki. Później prysznic w spartańskich warunkach, kolacja przygotowana przez naszego przewodnika, sto lat odśpiewane dla jednej ze Szkotek, która akurat tego dnia miała urodziny i w końcu padnięci około 9-tej poszliśmy spać.

Mobilizacja następnego dnia była o równie chorej godzinie - 5 rano, bez śniadania, właściwie w środku snu. A to po to, byśmy jak najdłużej wspinali się przed wschodem słońca i związanym z nim upałem. Wspinaczkę rozpoczęliśmy w pełnych ciemnościach, stromą drogę pod górę oświetlały nam jedynie latarki czołówki. Pierwsze pół godziny dało się spokojnie przeżyć, a później zaczęły się schody :) Człapu człapu, bo w zasadzie w takim tempie dało się tylko posuwać do przodu, przez około 4 godziny wchodziliśmy na szczyt. I tylko z zazdrością obolali patrzyliśmy, jak niektórzy turyści - mięczaki jadą pod górę na osiołkach. Co tam będę ściemniał, Domi też bardzo chciała osiołka, ale nie mieliśmy tyle gotówki i musiała się jedynie obejść kijkiem wspinaczkowym pożyczonym jej przez naszego przewodnika. Zresztą przewodnik widząc, że jesteśmy ludźmi specjalnej troski napoił nas dwukrotnie na szlaku herbatką z koki i starał się dodać animuszu.

W końcu dotarliśmy na szczyt. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak zmęczeni :)


Musieliśmy jeszcze przeczłapać około pół godziny do restauracji, gdzie dopiero mogliśmy zjeść śniadanie.Po śniadaniu, po godzinie jazdy dotarliśmy do jakiegoś miasteczka, którego nazwy już nie pamiętam, i tam zatrzymaliśmy się na gorące kąpiele. Było super, nasze zbolałe mięśnie tego bardzo potrzebowały. Choć zbyt optymistycznie byłoby stwierdzić, że po godzinie pluskania w gorących basenach czuliśmy się jak nowi - jak się okazało ból mięśni mieliśmy jeszcze odczuwać przez 3 dni :)

Kolejnym punktem programu był lunch. Przewodnik zawiózł nas do małej restauracji (podobno ma taką umowę, że musi tam turystów zawozić), którą wszyscy następnie zgodnie opuściliśmy po obejrzeniu menu i cen i udaliśmy się na główny rynek na lepsze i tańsze jedzenie. Później pobyczyliśmy się na rynku (niektórzy szczęśliwcy w pozycji pionowej na ławkach), czekając na nasz autobus.

Do Arequipy dotarliśmy około 18-tej, zjedliśmy coś i po godzinie byliśmy już w autobusie nocnym do Cuzco, dawnej stolicy Inków.

Kuba i Domi

21 - Kanion Colca

2 komentarze:

  1. Farciarze!!!

    Naprawde to nie takie oczywiste zeby tam spotkac Kondory! A Wam tak przepieknie sie ten kondor zaprezentowal przed obiektywem. Super! No i gratulacje za refleks.

    A jakie to bilety Wam sprawdzali? Te do tego punktu Cruz del Condor czy jeszcze dodatkowe jakies??

    A co do osiolka i pokusy Dominiki, to tylko dodam ze elastycznosc cenowa Madziuli byla tutaj prawie nieograniczona :p tak wiec wiemy o czym mowicie :)

    pozdrawiam i zycze udanej pogody nad Machu Picchu! Wstancie rano zeby dostac bilety na Wayna Picchu!

    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe... Doskonale rozumiem wasz ból. Ja pół godziny przed szczytem oddałam plecak Kubusiowi i biedak niósł dzielnie dwa. My szliśmy tą mniej hardcorową 3 dniową opcją, ale ostatni dzień był taki sam, bez śniadania 4 godziny pod górę. Dało to nam taki wycisk, że Inca trail nie był potem taki straszny :)

    OdpowiedzUsuń