czwartek, 30 września 2010

Narty i czekolada w Bariloche


Podróż do Bariloche zajęła nam cały dzień, wyruszyliśmy o 9 rano, byliśmy na miejscu po 22-giej. Dojechaliśmy jednym autobusem do miejscowości San Martin de los Andes, gdzie mieliśmy godzinną przerwę przed drugą częścią podróży. Skorzystaliśmy więc z okazji i skoczyliśmy na szybki lunch, a że byliśmy już w Argentynie, więc zamarzyły nam się steki :) Z pełnymi brzuchami wsiedliśmy do drugiego autobusu. Ten po kilkudziesięciu minutach jazdy zaczął podejrzanie zwalniać, by po chwili jechać tempem naprawdę żółwim. Ledwo dojechaliśmy do kolejnej miejscowości gdy kierowca oznajmił pasażerom, że autobus zepsuty i musimy czekać na mechanika, który miał przyjechać w ciągu godziny. Innego autobusu nie było już w tym dniu, więc pozostało nam czekać. Na nasze szczęście specjalista od napraw pojawił się całkiem szybko i sprawnie mu poszło, bo po mniej więcej godzinie ruszyliśmy w dalszą drogę. Udało mi się zwinąć jak zwykle w precelek i większość czasu przespałam, Kubuś natomiast nadrabiał zaległości blogowe.

Wysiedliśmy w Bariloche około 22 i pierwsze co zauważyliśmy to to, że było strasznie zimno! Jak na złość nie było przy dworcu żadnej taksówki, więc zaczęliśmy iść wzdłuż ulicy, w nadziei że coś złapiemy. Po kilku minutach się udało. Kierowca okazał się prawdziwym gadułą, więc Kuba prowadził z nim dyskusję (po hiszpańsku oczywiście!) na temat tego skąd jedziemy, gdzie byliśmy, coś tam o Polsce (ile ma ludności itp.). Muszę przyznać, że za każdym razem uśmiecham się od ucha do ucha patrząc jak wspaniale Kuba sobie radzi w rozmowach po hiszpańsku, biorąc pod uwagę to, że nigdy się tego języka nie uczył! Naprawdę świetnie mu idzie i tylko czasem zdarzają się sytuacje, gdy Kubuś zadaje komuś jakieś pytanie, a gdy ta osoba odpowie patrzy na mnie z nadzieją, że mu przetłumaczę :) A tak naprawdę to potrafi załatwić wszystko i wszystkiego się dowiedzieć, jak nie przy pomocy słów to na migi!

Dojechaliśmy do naszego hostelu Marcopoloinn, którego cena była przerażająca, ale nie udało nam się znaleźć nic tańszego. Głównym plusem miało być to, że w cenę wliczone było śniadanie i kolacja (z czym się wcześniej nie spotkaliśmy). Pierwszego wieczoru okazało się, że na kolację się już nie załapaliśmy, więc poszliśmy zjeść coś na mieście i trafiliśmy na niewielką knajpkę gdzie zjedliśmy po 3 czy 4 empanady (chyba już Kuba pisał, ale na wszelki wypadek przypomnę, że empanady to takie ich smażone duże pierogi z nadzieniem zazwyczaj mięsnym). Po kolacji wróciliśmy do hostelu i poszliśmy spać, bo było już koło północy.

Bariloche to śliczne argentyńskie miasto znajdujące się w Krainie Jezior, położone u podnóża Andów i otoczone jeziorami. Słynie ono z produkcji najlepszej czekolady oraz z posiadania znakomitych warunków do uprawiania sportów narciarskich. Nazwa Bariloche pochodzi od słowa Mapuczów Vuriloche, które oznacza "ludzie za górą". Podobno przełęcz Vuriloche była wykorzystywana przez Mapuczów do przedostawania się przez Andy i długo trzymana w tajemnicy przed Europejczykami. Miasto przypomina wyglądem górskie miejscowości austriackie czy niemieckie, a to dlatego początkowo zasiedlone było właśnie przez imigrantów z Austrii i Niemiec. Jest mega turystyczne, więc wszędzie pełno drogich sklepów, restauracji no i oczywiście sklepików z czekoladkami.

Drugiego dnia po śniadaniu postanowiliśmy pojechać na małą wycieczkę po Narodowym Parku Nahuel Huapi. Wsiedliśmy w lokalny autobus, którym jechaliśmy około 30 minut podziwiając przepiękne widoki z każdej strony. Wysiedliśmy tuż przy dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na górę Cerro Campanario. Było okropnie zimno i chmury na niebie zapowiadały, że niedługo zacznie padać, ale koniecznie chcieliśmy zobaczyć widoki z góry. I faktycznie było warto! Po kilkuminutowej jeździe dotarliśmy na szczyt i dosłownie czapki nam z wrażenia pospadały z głów! Widok był przepiękny, z każdej strony otaczały nas jeziora i góry, których wierzchołki pokryte były śniegiem. Nie mogliśmy się nacieszyć widokiem, więc lataliśmy jak szaleni od miejsca do miejsca, znajdując coraz to lepsze ujęcie do sfotografowania.


Po zrobieniu chyba ze 100 zdjęć usiedliśmy w kawiarni ze wspaniałym widokiem na całą okolicę. Warto dodać, że właśnie ten widok podobno uznawany jest przez UNESCO za jeden z najlepszych widoków na świecie! Całkiem słusznie! W kawiarence zamówiliśmy po gorącej czekoladzie i kawałku ciasta. Kubuś tradycyjnie ciasto czekoladowe, ja natomiast zjadłam ciasto o nazwie "mil hojas", które było jednym z najlepszych jakie w życiu jadłam, a wyglądało tak:


Posiedzieliśmy jeszcze dłuższą chwilę w kafejce, bo akurat rozszalała się ulewa na dworze, po czym zjechaliśmy kolejką. Pogoda była fatalna, więc postanowiliśmy odpuścić sobie piesze zwiedzanie parku, uznając że z góry zobaczyliśmy już bardzo dużo i wróciliśmy autobusem do miasta. Tego dnia nie zrobiliśmy już nic kreatywnego, za to następny zapowiadał się super ciekawie :)

Jak juz wspomniałam, Bariloche słynie w Argentynie jako stolica zimowego szaleństwa, głównie za sprawą góry Cerro Catedral, która ma naprawdę całkiem sporą liczbę przyzwoitych tras o różnych stopniach trudności. Jakoś nie mogłam sobie odpuścić przyjemności przekonania się na własnej skórze, że naprawdę jest tak fajnie, więc postanowiliśmy drugiego dnia wybrać się na stok. Tym razem jednak zdradziłam mój ukochany snowboard i postanowiłam spróbować nart! Kubuś też jest początkujący, więc akurat idealnie się złożyło, bo mogliśmy wziąć sobie jednego instruktora na nas dwoje.

Na miejsce dojechaliśmy miejskim autobusem i od razu udaliśmy się do szkoły narciarskiej. Trochę byliśmy przez chwilę zdezorientowani, bo wokół byli rodzie z dziećmi, które zapisywali do szkółki narciarskiej. Myśleliśmy nawet, że może trafiliśmy do jakiejś specjalnej firmy tylko dla maluchów, ale okazało się, że nami też się zajmą. Ustaliliśmy, że dwugodzinną lekcję zaczniemy za pół godziny i po dogadaniu wszystkich szczegółów udaliśmy się do wypożyczalni sprzętu. A tam pełen profesjonalizm i sprzęt naprawdę dobry. Wstyd, że u nas tak to nie wygląda. Po kilku minutach byliśmy już gotowi do ataku na stok (buty narciarskie są naprawdę o wiele mniej wygodne niż snowboardowe a narty jakieś ciężkie okropnie!) i pozostało nam tylko kupienie karnetów i stawienie się w naszej szkole. Przywitał nas super sympatyczny instruktor Stephan, który jak się okazało był Szwajcaro-Anglikiem, który w ciągu roku pracuje jako instruktor w Szwajcarii, a na wakacje przyjeżdża pracować jako instruktor w Argentynie.

Wjechaliśmy gondolką na górę, później jeszcze jednym wyciągiem i naszym oczom ukazał się wspaniały widok na okoliczne ośnieżone szczyty:


i sąsiadujące z górami jeziora:


Na oślej łączce zaczęliśmy stawiać pierwsze narciarskie kroki (Kuba drugie, bo próbował przez chwilę w zeszłym roku). Chyba dobrze nam szło, bo nas instruktor cały czas chwalił :) No w każdym razie ani razu się nie przewróciliśmy i udało nam się pługiem jechać w dół i zakręcać ;)


Moje pierwsze wrażenie z nart jest takie, że są mega łatwe (przynajmniej w porównaniu z początkami na desce) i super fajne (oczywiście nie fajniejsze niż snowboard!). Dwie godziny szybko minęły i zostało nam trochę czasu na samodzielne poćwiczenie, ale niezbyt dużo, bo było już około 16 i wszystko powoli zamykali (a my musieliśmy jeszcze oddać sprzęt). Zjechaliśmy więc na dół (wyciągiem!) i po oddaniu nart i w oczekiwaniu na autobus zjedliśmy po hot-dogu. Autobusem dojechaliśmy do samego końca trasy, czyli na terminal autobusowy, gdzie chcieliśmy kupić bilety do El Calafate.

Cena biletów dosłownie zwaliła nas z nóg. Fakt, że to najdłuższa podróż jaką do tej pory odbyliśmy (aż 30 godzin!) ale i tak uważam, że 350 zł za osobę to rozbój w biały dzień! Niestety nie mieliśmy wyjścia, bo jakoś przecież trzeba się przemieszczać więc drżącą ręką Kubuś wręczył pani w okienku plik banknotów. Z biletami w kieszeni wsiedliśmy w autobus w stronę centrum i udaliśmy się do polecanego przez wszystkich sklepiku z czekoladą "Mamushka", gdzie faktycznie mieli rozpływające się w ustach przepyszne czekoladki.


Zjedliśmy po kawałku ciasta, wypiliśmy pyszne soki malinowe i poszliśmy do hostelu. Po drodze okazało się, że Kubuś gdzieś zgubił swoją czapkę (prawdopodobnie na dworcu) i rękawiczki. Straszna szkoda, bo była naprawdę super fajna. Będzie nam ciebie brakowało czapeczko... (Kuba: chlip chlip, taka dobra z niej czapka była... smutna muzyczka w tle...)


Z samego rana, bez śniadania (bo hostelowe leniuchy serwują je dopiero od 9-tej, porażka), bez kubusiowej czapeczki, udaliśmy się na dworzec, szybko coś ciepłego zjedliśmy i wyruszyliśmy sprawdzić, jak w autobusie 30 godzin przetrwać i nie oszaleć.

Domi

37 - Argentina - Bariloche

wtorek, 28 września 2010

Wulkan Villarica dał nam po łapkach


Przyzwyczailiśmy się już do nocnych podróży, więc i tym razem poszło gładko. Około 9 rano byliśmy w Pucon, mieście położonym na granicy Krainy Jezior i Patagonii. Choć nieduże, Pucon uważane jest za centrum sportów zimowych w Chile. W zależności od pory roku najbardziej popularne są: stoki narciarskie na wulkanie Villarica w zimę lub wspinaczka na samą Villarica latem.

Z wyglądu Pucon bardzo przypomina Zakopane, drewniane domki, zatrzęsienie restauracji, hosteli, sklepów z odzieżą zimową itp. Wszystko w zasadzie zgromadzone jest na jednej ulicy, więc po 20 minutach jest się obeznanym z miasteczkiem. Widoki Pucon ma chyba jednak ładniejsze niż nasz odpowiednik: z jednej strony łańcuch górski z dymiącą Villaricą na czele, z drugiej strony wielkie jezioro o nazwie tej samej co wulkan.


Do Pucon przyjechaliśmy głównie dlatego, że miasto położone jest w uroczym miejscu i było po drodze do argentyńskiej Patagonii. Kiełkowała w nas również myśl, by może spróbować wspinaczki na sam wulkan, aktywny do tej pory, z wysokością 2.847 m n.p.m.

Nasz hostel znajdował się w drewnianym domku na obrzeżach miasteczka, dostaliśmy śliczny pokój z łóżkiem z niebieską pościelą i z wielkim oknem, z którego widać było wulkan i góry. Przed nami była tylko wolna przestrzeń, więc widok mieliśmy wspaniały.


Po włączeniu piecyka zrobiło się tak ciepło i przytulnie, że postanowiliśmy przez jakiś czas zakopać się w pościeli i popatrzeć na góry. Najpierw jednak skoczyliśmy do supermarketu i po raz pierwszy chyba w naszej podróży zjedliśmy pyszne typowo polskie śniadanie: świeżutkie bułeczki z szynką i serem, jajecznicę i parówki, nawet nie wiecie jak nam tego brakowało!

Główną atrakcją hostelu był jednak mały czarny piesek, którego nazwaliśmy Czarna Kuleczka, słowa nie potrafią tego oddać jaki on był słodki, jak on się ruszał, jak pędził na nasz widok i wskakiwał na kolana, jak się łasił, skradł on serca nasze i wszystkich gości, a patrząc na komentarze w internecie przy tym hostelu - chyba każdego odwiedzającego.


Po południu w końcu wygrzebaliśmy się z naszej norki i poszliśmy do centrum. Najpierw spróbowaliśmy podobno najlepszej pizzy w mieście, później odwiedziliśmy szwajcarską ciastkarnię poleconą przez Michała i Magdę. Z pełnymi brzuchami zaczęliśmy rozglądać się za agencją, która zorganizowałaby nasze wyjście na wulkan. I tu dowiedzieliśmy się kilku informacji, po których zaczęliśmy zastanawiać się nad powodzeniem naszej wyprawy.

Po pierwsze pogoda tego dnia była dość kiepska, a następnego dnia miała być jeszcze gorsza, mnóstwo chmur, mocne deszcze i bez szans na wyjście. Przejaśnienie zapowiadano na za dwa dni, i to tylko na maksymalnie jeden dzień, później znowu miało być pochmurnie i deszczowo. Cała wyprawa zależała więc od pogody tego jednego dnia.

Po drugie, jak się okazało szczyt wchodzenia na wulkan przypada na lato, gdzie śniegu jest znacznie mniej, jeśli jest to w miarę płytki, a wyciągi narciarskie, poważnie skracające drogę na szczyt, działają z samego rana. Teraz gdy my byliśmy, była zima, pogoda idealna dla narciarzy, ale dla wspinaczy po wulkanie już nie. Podobno sama wspinaczka miała być przez to ciężka, dodatkowo wyciągi narciarskie rano w zimę nie działały, więc zamiast wspinaczki 3,5 godzinnej po stosunkowo płytkim śniegu zapowiadała się 5,5-6 godzinna walka o przetrwanie w śniegu puszystym i za kolana.

Muszę przyznać, że trochę strachu wkradło się w skądinąd nasze mężne serca. Na pogodę wpływu nie mieliśmy, postanowiliśmy więc, że jutrzejszy dzień się poodbijamy, przedłużymy nasz pobyt w Puconie o jeden dzień i zobaczymy czy warunki staną się sprzyjające do wspinaczki. Co bardziej nas martwiło - wiedzieliśmy, że nie jesteśmy czempionami trekingu (lekko mówiąc), Kanion Colca i wyspa Isla del Sol dały nam się mocno we znaki, szczególnie żonce, która wspinaczkę zaczęła darzyć prawdziwa antypatią. Ale wizja zdobycia wulkanu była zbyt pociągająca, postanowiliśmy więc spróbować swoich sił.

W drugim dniu pobytu w Pucon faktycznie padało, było pochmurnie i zimno, ograniczyliśmy więc naszą aktywność do tego, co misie lubią najbardziej: jedzenia, jedzenia i leżenia. Przy okazji nadrobiliśmy też trochę zaległości w kontaktach z rodzinką, dzień wiec szybko minął. A po zachodzie słońca obserwowaliśmy z naszego ogrodu, jak wulkan Villarica wypluwa z siebie lawę:


Dzień trzeci okazał się być, zgodnie z prognoza, całkiem pogodny. Stawiliśmy się przed biurem naszej agencji (Andesmar) o 7 rano gotowi do akcji. Dostaliśmy kurtki, spodnie, buty, czekany i plecaki pełne sprzętu (raki, kaski itd). Okazało się, że grupa Brazylijczyków, która miała z nami jechać, jednak się rozmyśliła, zostaliśmy więc tylko my dwoje i nasz przewodnik, Rodrigo. Minibusikiem dojechaliśmy do parku, tam już było kilka większych grup zbierających się do wyjścia. I pierwszy zgrzyt z naszą agencją pojawił się na starcie. Otóż działał mały wyciąg, który oszczędzał około 50 minut wspinaczki, i większość grup z niego skorzystała. My nie mogliśmy, nasz przewodnik zaczął coś pokrętnie tłumaczyć, że ich agencja nie ma umowy z wyciągiem i trzeba będzie jednak iść, itp. Trochę się wkurzyliśmy, bo widać że oszczędzają nawet takie śmieszne pieniądze naszym kosztem. Kasa wyciągu była zamknięta więc nie mogliśmy kupić biletów nawet prywatnie, zacisnęliśmy wiec zęby i zaczęliśmy iść.

Sam początek był łatwy, szliśmy drogą ubitą przez narciarzy, dobrze się zapowiadało. Niestety po około 10 minutach przewodnik stwierdził, że lepiej będzie iść na skrót by zaoszczędzić kilka minut i zeszliśmy na pobocze, a tam zaczęły się schody. Śnieg był tu gruby i miękki, nogi nam się zapadały po kolana a stopy ślizgały na pokrywie lodu pod śniegiem, często po kroku wprzód ślizgaliśmy się w dół i trzeba było zabawę powtarzać. Zajęło nam około godziny, zanim doszliśmy do miejsca gdzie kończył się wyciąg krótki (tam reszta grup po dojechaniu dopiero rozpoczynała wspinaczkę) a zaczynał wyciąg długi. Rozciągał się stąd piękny widok na ośnieżony wulkan:


Niestety ten drugi wyciąg nie działał (dla nikogo tym razem), więc po krótkim postoju, już wraz z kilkoma grupkami, ruszyliśmy pod górę. I tu śnieg znowu był zdradliwy, czasem był ubity i w miarę płytki, za to ślizgi jak lód, częściej jednak był jeszcze bardziej puszysty i gruby, tym razem regularnie zapadaliśmy się powyżej kolan, kilka razy zdarzyło się Domi wpaść prawie do pasa. Szło się więc okropnie. Przerwy były bardzo rzadkie (co około 50 minut), więc zmęczenie coraz bardziej zaczynało się w nas wkradać a oddech coraz ciężej było złapać. Ludzie z różnych grup zaczęli się wykruszać i wraz z przewodnikami wracali na dół. My mieliśmy tylko jednego przewodnika, gdyby jedno z nas padło, wiedzieliśmy że oboje będziemy musieli wrócić, ta wiedza nas motywowała i pchała do przodu. Plus widoki na coraz bardziej oddalony dół były takie ładne.


Ale jak się okazało to nie wystarczyło. Droga stromo pięła się w górę i w górę, słońce świeciło ostro wiec było nam gorąco ale za to wiatr był lodowaty, gruby śnieg pozbawiał ostatnich sił, wspinaczka była coraz wolniejsza. Ludzie wokół nas padali jak muchy i rezygnowali z dalszej wyprawy, z dużych grup zostały garstki najbardziej zaciętych zawodników. My się na zdjęciach uśmiechamy, ale to dlatego że robiliśmy je tylko w czasie postojów, i dopiero po tym jak trochę odpoczęliśmy, w międzyczasie było ciężko dojrzeć uśmiech na naszych buziach :)


Po ponad 4 godzinach mieliśmy już tego wszystkiego dość. Przed nami była jeszcze najbardziej męcząca część, godzina mozolnej wspinaczki po śniegu i godzina wpełzania po stromym lodzie z użyciem czekanów i raków na butach, a czekał nas jeszcze ponad dwugodzinny powrót. Po rozmowie z przewodnikiem doszliśmy do wniosku, że się poddajemy i wracamy. Staliśmy na skalne półce, ciężko oddychając, i patrzyliśmy na wulkan, który wydawał się być tak blisko.


Byliśmy tak zmęczeni, że nawet nie poczuliśmy wielkiego żalu, że sobie odpuszczamy. Z drugiej strony, byliśmy naprawdę z siebie dumni (ja z żonki najbardziej, bo szła dzielnie i nie narzekała prawie wcale) że weszliśmy tak wysoko. Warto było nawet dla tych przepięknych widoków pod nami i dla poznania granicy zmęczenia dla naszym ciałek zahartowanych kilkuletnią pracą biurową :)


Ubraliśmy się w grube kurtki i spodnie i założyliśmy na pupy coś w stylu fartuchów, dzięki którym mieliśmy zjechać na owych pupkach na dół. Czasem się to udawało, częściej jednak zapadaliśmy się niemal cali w gruby śnieg, więc i tym razem biały puch dał nam po łapkach. Dzięki mojej piórkowej wadze częściej się zapadałem, Domi natomiast udawało się całkiem ładnie śmigać, pomagała mi wtedy zjeżdżając za mną i pchając swoimi nogami moje plecy, taka z niej dobra żonka :) Dopiero pod koniec zejścia trafiliśmy na cieńszy i bardziej ubity śnieg i z dzikimi okrzykami osiągnęliśmy kosmiczne prędkości zjazdowe, śmiechu było wtedy co nie miara. Schodziliśmy ponad dwie godziny, na sam koniec po stoku pełnym narciarzy i snowboardzistów.

Podsumowując, trochę nam żal, że nie daliśmy rady zdobyć wulkanu. Pocieszamy się tym, że warunki były naprawdę ciężkie i nie byliśmy jedynymi, którzy zrezygnowali, większość wchodzących poddała się nawet przed nami. Z drugiej strony zebraliśmy się na odwagę i spróbowaliśmy. I według mnie jak na nas doszliśmy bardzo daleko, nawet nie oczekiwałem, że wytrzymamy 7 godzin takiej katorgi. No i widoki były przepiękne!


Resztę dnia spędziliśmy leniwie w hostelu, szykując zapasy i zbierając siły na 12-godzinną podróż następnego ranka do Bariloche, zimowej stolicy Argentyny, gdzie postanowiliśmy wziąć odwet na śniegu i opanować trochę jazdę na nartach :)

Tekst: Kuba
Oprawa: Domi

36 - Pucon

W sercu Chile

Podróż z Mendozy do Santiago była sama w sobie przygodą. Otóż jechaliśmy minibusem z najwolniejszym kierowcą na świecie. Naprawdę, takiego flaka w życiu nie widziałem. Gdy wszyscy wokół śmigali po bardzo szerokich i niemal pustych drogach, nawet wielkie autobusy spokojnie pruły ponad 100-tkę, jego polityką była jazda 20 km/h PONIŻEJ limitu prędkości. Wszystkich pasażerów dosłownie doprowadził do szału! Gdy w rozmowie między sobą użyliśmy słów "speedy gonzales" pasażer obok to zrozumiał i nerwowo zaczął się śmiać. A w dodatku dziadek ten (bo pan był w raczej podeszłym wieku, choć okulary przeciwsłoneczne miał takie, jakby się stylizował na jakiegoś kierowcę-rajdowca) bez przerwy nerwowo coś w tym swoim siedzeniu robił, co chwila zamykał i otwierał centralnie drzwi z głośnym "klik", wyciągał skórzaną saszetkę i coś z niej wyjmował, by po chwili znów ją wyciągnąć i to samo w niej schować, itp itd. I tylko widoki za oknem ratowały tę podróż, wokół piękne górskie krajobrazy i rwące rzeki.


Nie dość że kierowca jak z kosmosu, to jeszcze jeden z pasażerów (Włoch) chyba był jakoś niedomagający na umyśle. Mimo wielu ostrzeżeń, że do Chile nie można wwozić owoców i innych naturalnych produktów, co kontrola graniczna sprawdza, dopiero przy prześwietleniu plecaków, przeszukaniu ich przez strażnika i wezwaniu na bok naszego intelektualnego czempiona, ten z głupim uśmiechem przyznał, że przewozi trochę pomarańczy. I zaczęła się papierkowa robota, jakieś mandaty itp, kolejny półgodzinny poślizg. Do Santiago dojechaliśmy wykończeni psychicznie późnym popołudniem.

Santiago to stolica Chile, mieszka w nim około 1/4-tej wszystkich Chilijczyków, czyli ok. 5 milionów. Miasto samo w sobie nie jest atrakcją turystyczną, przyciągają natomiast okoliczne winnice (największe i najbardziej znane w kraju), kolorowe wzgórza portu Valparaiso i piaski miasteczka Vina del Mar, wszystkie w odległości godziny-dwóch drogi od stolicy.

Los jeszcze bardziej nas dobił na dworcu, trafiliśmy na niezbyt rozgarniętego taksówkarza. Nie wiedział gdzie jest nasza ulica (mimo że była bardzo blisko centrum) - ok, może się zdarzyć. Ale już totalnie opadły mi ręce, gdy mu pokazuję mapę z zaznaczonym hostelem, jak wół wszystko widać, główny plac, największa arteria, jedno proste odbicie w bok i już jest hostel, a ten drapie się po głowie i wzrusza bezradnie ramionami. W końcu widząc nasze chyba niezbyt zadowolone twarze poszedł po resztki rozumu do głowy i poprosił swoich kolegów o wyjaśnienie drogi. Polscy taksówkarze to naprawdę światowa klasa.

Reszta dnia okazała się o wiele przyjemniejsza. Hostel był super (został wybrany przez najbardziej popularną stronę z hostelami jednym z 3 najlepszych miejsc na nocleg w Ameryce Południowej), nasz pokój rewelacyjny, obsługa też równie dobra, nawet basen był, i drzewko pomarańczowe, które Domi tak lubi, negatywne emocje szybko minęły.


Ciśnienie znowu skoczyło nam w górę gdy tuż po 16-tej wygłodniali zaczęliśmy szukać restauracji na obiad - okazało się, że restauracje są zamykane właśnie o 16-tej i dopiero otwierane z powrotem o 20-tej. A w międzyczasie obsługa często siedzi bezczynnie, ale gości wyprasza bo jest już przecież 5 minut po 16-tej, bez sensu. W końcu po intensywnych poszukiwaniach trafiliśmy do chińskiej restauracji, ten naród na szczęście jest pracowity, i jedzenie, choć nie wiedzieliśmy za bardzo co zamówiliśmy, było pyszne. Jeszcze tylko duże zakupy w supermarkecie, piękny zachód słońca i tego dnia nic już więcej mądrego nie zrobiliśmy.


Następnego dnia pogoda była kiepska, padało i było całkiem chłodno, ciężko wiec było wyjść z przytulnego i cieplutkiego pokoju. Dopiero po południu ruszyliśmy zwiedzać miasto, zaczęliśmy oczywiście od ulubionej atrakcji Domi - Teleferico. Na szczycie wzgórza Cerro San Cristobal oprócz tarasu widokowego na miasto była duża figura Matki Boskiej i świątynia u jej stóp, w której nasz papież podczas pobytu w Chile odprawił mszę (jak widać, Jan Paweł II był wszędzie :). Spróbowaliśmy dwóch głównych przysmaków okolicy - empanada de pino (taki duży jak kanapka pieróg z mięskiem, jajkiem i czymś jeszcze w środku, pycha) i mote con huesillo, czyli dziwnego zimnego napoju składającego się z: warstwy pszenicy na dnie, suszonych brzoskwiń i cieczy powstałej z wody, w której gotowały się brzoskwinie, cukru, miodu i cynamonu. Jakkolwiek to brzmi, napój był całkiem dobry.


Zwiedziliśmy jeszcze miejskie parki, główny plac i ulice i doszliśmy do wniosku, że Santiago przypomina nam bardzo Warszawę. Naprawdę, taka południowo-amerykańska kopia naszej stolicy, aż nam się konkretnie za domem zatęskniło. Jedyna większa różnica to metro, do którego uciekliśmy jak się znowu mocno rozpadało - oni mają 5 linii, a stacje są bardzo ładnie i artystycznie pomalowane.

Następnego dnia rano wcześnie wstaliśmy, spakowaliśmy nasze plecaki, zostawiliśmy je na recepcji naszego hostelu i ruszyliśmy zwiedzać główną według nas atrakcję Santiago - pobliskie winnice. Zaledwie godzinę-dwie drogi od stolicy znajduje się zagłębie największych winnic w Chile, ich produkty sprzedawane są na całym świecie. Do wyboru mieliśmy kilka najbardziej znanych, włącznie z Concha y Torro, producentem takich win jak Casillero del Diablo i Frontera, znanych także dobrze w Polsce. Wizyta w tej winnicy jest jednak podobno bardzo komercyjna, zdecydowaliśmy się więc na winnicę Undurraga, polecaną gorąco przez obsługę naszego hostelu. Jest ona całkiem duża (pierwsza dziesiątka w Chile), jej wina czerwone i białe sprzedawane są na całym świecie, a sama winnica jest podobno najładniejsza w okolicy.

Po około godzinie podróży miejskim autobusem dotarliśmy pod bramy Undurraga. Było bardzo słonecznie i ciepło, miła odmiana od deszczy poprzedniego dnia. Dostaliśmy osobistego przewodnika i rozpoczęliśmy tour. Winnica okazała się bardzo rozległa, pełna palm i innej zieleni, tak sobie właśnie wyobrażaliśmy znane francuskie winnice (no może oprócz tych palm).


Ze względu na porę roku zamiast bujnej winorośli widzieliśmy tylko pole pustych krzaczków, widok może nie tak imponujący, ale i tak cieszył oko.


Przewodnik opowiedział nam, jak wygląda proces produkcji różnego rodzaju win i przespacerowaliśmy się po ważniejszych pomieszczeniach. Zeszliśmy też do piwnic, gdzie w dębowych beczkach leżakowało wino lepszej jakości.


Na koniec czekała nas najprzyjemniejsza część zwiedzania - testowanie wina. Trzy różne czerwone i słodka nalewka, jak widać bardzo nam smakowało.


W prezencie dostaliśmy nasze kielichy (niestety musieliśmy je oddać w prezencie hostelowi, bo jak je wieźć w plecakach, a szkoda bo bardzo ładne były), zaopatrzyliśmy się ponadto w butelkę wina, które nam najbardziej smakowało. I poproszono nas o e-maile, manager na Europę ma się z nami skontaktować i napisać, które z ich win dostępne są w Polsce. Czekamy więc na wiadomość, ich wina bardzo nam smakowały, a cena była przystępna (przynajmniej w winnicy, ciekawe jak sprawa wygląda w naszym kraju)

Tak miłym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt w Santiago. Po powrocie do hostelu zabraliśmy nasze manatki, pojechaliśmy na dworzec i w ciągu dwóch godzin byliśmy w Valparaiso.

Miasto to było niegdyś pierwszym przystankiem dla marynarzy po przekroczeniu Cieśniny Magellana i do tej pory pozostało jednym z głównych portów Chile. Jest też jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych tego państwa, a to ze względu na śliczne kolorowe budynki na wzgórzach. Otóż miasto podzielone jest na dwie części: płaską przy oceanie, gdzie na co dzień kwitnie biznes i kręci się życie, i liczne wzgórza w tyle, gdzie znajdują się najstarsze i najładniejsze budynki oraz mnóstwo restauracji itp. Plus na wzgórza można dostać się zabytkowymi windami (najstarsza z nich jest z 1883 roku), które same w sobie stanowią atrakcję.

Po dojechaniu do miasta pierwsze co rzuciło nam się w oczy był wielki budynek parlamentu Chile. Pinochet zdecydował za czasów swojej dyktatury, że parlament zostanie przeniesiony z Santiago do Valparaiso, budowa kongresu kosztowała jakieś gigantyczne pieniądze (ponad 100 mln USD) a teraz zarówno mieszkańcy Valparaiso jak i sami posłowie nie są zadowoleni z takiej lokalizacji parlamentu. Więc nie tylko w Polsce polityczne szopki się dzieją.

Po długim spacerze z plecakami do hostelu (znowu mapa nas oszukała co do dystansu) dotarliśmy pod nieoznakowane drzwi hostelu (a raczej rząd drzwi). Dzwonimy dzwonimy i nic, nikt nam nie otwiera, a myt z tymi plecakami zmęczeni i coraz bardziej źli czekamy. W końcu otworzyły się drzwi obok i wyszła jakaś kobieta, myślałem że to jakiś gość hostelu wychodzi więc wparowałem do środka i zacząłem szukać recepcji. Znalazłem tylko jakieś spodnie, majty i inne ubrania porozwieszane centralnie w korytarzu, gdy lekko zmieszany wyszedłem, okazało się, że to było tej pani prywatne mieszkanie :) Ale przyjęła to na luzie, śmiała się i nawet pomogła nam się skontaktować z właścicielką hostelu. W środku hostelu było bardzo kolorowo, ale też trochę dziwnie, bo się okazało że reszta "gości" mieszka tu od kilku miesięcy czy nawet dłużej i sami swoje pokoje udekorowali (np. w wielki napis "fuck you").

Po zmroku wyruszyliśmy coś zjeść i w poszukiwaniu jakiejś fajnej knajpki w sumie przez przypadek wdrapaliśmy się na najbardziej znane i lubiane wzgórze - Cerro Concepcion. Tam błąkaliśmy się po wąskich i uroczych uliczkach aż do wybicia godziny 20-tej - wcześniej te leniuchy restauracji nie otwierają, Atmosfera była mocno studencka, co chwila mijaliśmy parki lub grupki młodych ludzi, ledwo oświetlone uliczki przypominały trochę Paryż lub Pragę nocą.


W końcu znaleźliśmy fajną włoską restauracje i przy wielkiej desce sera, mięsa, owoców, makaronach i butelce wina nasze humory znacząco się poprawiły. Do domu ledwo doszliśmy, ale klimat był :)


Następnego dnia rano, po lodowatym prysznicu szybko opuściliśmy nasz hostel (dziwiąc się jak dostał tak dobre oceny na hostelworld i hostelbookers, bo w sumie kiepski był), zostawiliśmy nasze bagaże na dworcu, kupiliśmy bilet na nocny autobus do Pucon (cena taka że zawał serca, ponad 400 zł za 12 godzin jazdy, czy wspominałem że Chile jest strasznie drogie?) i zaczęliśmy zwiedzanie.

Najpierw antyczną windą Ascension Concepcion dojechaliśmy na szczyt Cerro Concepcion, wzgórza, które odwiedziliśmy wczoraj w nocy. W dzień ulice były bardzo kolorowe, każdy budyneczek pomalowany inaczej, czuć klimat lekkiej bohemy. I tylko widok trochę psuły całe gęstwiny kabli zwisających w niemal każdym miejscu, czemu oni ich tyle potrzebują nie pojmę.


Po obiedzie w restauracji z chilijska kuchnią (boskie desery!) pokrętnym przejściem doszliśmy do szczytu drugiego wzgórza - Cerro Algre, gdzie swoją rezydencję miała najważniejsza rodzina tych okolic i skąd rozciągał się kolejny ładny widok na miasto. Zjechaliśmy windą do części portowej i tam wsiedliśmy do pociągu-metra w kierunku Vina del Mar.

Vina del Mar to małe miasteczko oddalone zaledwie o 15 minut drogi od Valparaiso, również położone nad oceanem, tym razem jednak nad piaszczystymi plażami. Było ono bardzo popularne wśród bogaczy, którzy chcieli uciec ze swoimi rezydencjami od zgiełku stolicy. Obecnie miasteczko to jeden wielki kurort nadmorski, taki Sopot przy nim to pikuś.

Od razu po dotarciu pierwsze wrażenie bardzo pozytywne, czyste uliczki, zadbana zieleń. Nasz spacer zaczęliśmy od wylegiwania się w słonku na plaży, było super! Ostatnią prawdziwą plaże widzieliśmy w Mancorze w Peru, zdążyliśmy się więc za piaskiem i szumem wody trochę stęsknić :)


Po około dwóch godzinach nieróbstwa poszliśmy zobaczyć resztę miasta. Naprawdę jesteśmy pod wrażeniem, to nie Sopot, to Miami! (tak mówi Domi, która była w obu).


Schludne apartamentowce (obowiązkowo okna zwrócone w stronę oceanu). białe mostki, szerokie ulice otoczone palmami, jest nawet kasyno. A w restauracji meksykańskiej pyszne i olbrzymie potrawy! Zgodnie uznaliśmy, że w tym mieście trochę czasu dałoby się spędzić na relaks.

Ale musieliśmy już wracać do Valparaiso, gdzie czekał na nas autobus do Pucon, zimowej stolicy Chile.

Teskt: Kuba
Oprawa: Domi

Więcej zdjęć poniżej
33 - Chile - Santiago

34 - Valparaiso

35 - Vina del Mar

piątek, 24 września 2010

Z wizytą w winnicach Mendozy


Po długiej przerwie teraz piszę ja - Domi. Ostatnio głównie Kuba się produkował, co wynikało po części z tego, w przeciwieństwie do mnie Kubuś nie ma choroby lokomocyjnej i może pisać w autobusach, a ostatnio mieliśmy kilka długich przejazdów.

Po 18-godzinnej podróży nocnym autobusem dojechaliśmy do Mendozy około godziny 16. Większość czasu przespaliśmy totalnie napchani serwowanymi w autobusie posiłkami (w sumie karmili nas aż trzy razy!). Na miejscu znowu czekał nas szok kulturowy - tym razem okazało się, że w taksówkach mają taksometry! Ominęła więc nas stała część programu, czyli targowanie się z kierowcą o cenę przejazdu :)

Nasz hostel okazał się bardzo przyjemnym miejscem, z dużą kuchnią w pełni wyposażoną i ładnie urządzonym pokojem, który miał nawet takie luksusy jak firanki, szafkę, telewizor i żyrandol (we wszystkich krajach, które do tej pory odwiedziliśmy zawsze z sufitu straszyła łysa żarówka!). Jednak największą (przynajmniej dla mnie) atrakcją hostelu był gratisowy kieliszek czerwonego wina każdego wieczoru :)

Mendoza jest argentyńską stolicą wina. Podobno 70% tego trunku produkowanego w kraju pochodzi właśnie z tych okolic! A że jestem winnym stworzonkiem, już zacierałam ręce na myśl o wizycie w okolicznych winnicach :)

Miasto od razu przypadło nam do gustu, między innymi ze względu na pogodę. Było ciepło i słonecznie (Mendoza ma ok. 360 słonecznych dni w roku!), więc od razu po przyjeździe wyruszaliśmy na spacer w stronę centrum. Znowu zachłysnęliśmy się utęsknioną cywilizacją i na widok McDonalda od razu pobiegliśmy na hamburgera z frytkami i Colą. Zamiast BigMaca zjedliśmy jakąś lokalną wersję, ale równie pyszną. Na deser obowiązkowo lody, też z McDonalda :)

Z napchanymi brzuszkami pospacerowaliśmy po centrum miasta odwiedzając między innymi główny plac, Plaza Independencia, z pięknie podświetlonymi fontannami.


Postanowiliśmy, że na ten dzień to koniec atrakcji i grzecznie pomaszerowaliśmy do hostelu pamiętając o przysługującym nam kieliszku wina przed snem :)

Następnego dnia od rana znowu była wspaniała pogoda, mogliśmy więc wskoczyć w shorty (za którymi zdążyliśmy już zatęsknić) i ruszyliśmy na dość długi spacer w stronę parku San Martin. Po drodze nie mogliśmy się nadziwić jakim wspaniałym miastem jest Mendoza. Być może szliśmy przez jakieś wypasione okolice, ale prawie wszystkie domy, które mijaliśmy, były przepiękne, bardzo zadbane, z malutkimi ogródkami. Co za odmiana po obskurnej i brudnej Boliwii!

Spacer do parku okazał się naprawdę długi, szliśmy chyba z godzinę zanim dotarliśmy do pięknej głównej bramy, która została sprowadzona z Anglii (oryginalnie wykonana dla tureckiego sułtana Hamida II). Cały park zajmuje obszar około 420 hektarów i znajduje się w nim wiele przeróżnych atrakcji, m.in. jeziorko na którym można pływać kajakami, boiska, place zabaw dla dzieci, a także zoo.

Zaczęliśmy od wizyty w punkcie informacyjnym, gdzie miła pani dała nam mapkę całego terenu. Uzbrojeni w szczegółowe informacje (m.in. odnośnie odległości) ruszyliśmy najpierw w stronę jeziora. Usiedliśmy w kafejce nad brzegiem, żeby chwilę odsapnąć wcinając przy okazji lody :) Zrobiliśmy też kilka zdjęć okolicy i zgodnie ustaliliśmy, że rezygnujemy ze spaceru wokół jeziora na rzecz wizyty w zoo, które znajdowało się na drugim końcu parku.


W międzyczasie okazało się, że woda, którą mieliśmy w plecaku, jakimś cudem się otworzyła i cała zawartość butelki wylała się do środka! Na szczęście było ciepło, więc po krótkim spacerze z pustym plecakiem i całą jego zawartością pod pachą wszystko wyschło.

W drodze do zoo trafiliśmy na plac zabaw dla dzieci i złapała nas jakaś głupawka, więc zaczęliśmy korzystać ze wszystkich atrakcji - drabinek, zjeżdżalni, huśtawek, itp. Było śmiesznie!


Po dłuuuuugim spacerze (chyba z 5 km?) dotarliśmy wreszcie do zoo, które jak się okazało jest położone na górze, więc chcąc odwiedzić wszystkie zwierzaki trzeba się trochę powspinać. Zoo w Mendozie nas całkiem pozytywnie zaskoczyło, bo mają tam naprawdę bardzo dużo przeróżnych zwierząt, m.in. lwy, tygrysy, słonie, hipopotamy, zebry, małpki, itp. Niestety część zwierzaków żyje moim zdaniem w fatalnych warunkach i ich klatki/wybiegi są przerażająco małe, przynajmniej w porównaniu do tego co widziałam w naszym warszawskim zoo. Zrobiliśmy znowu mnóstwo zdjęć (tak już mam, że się zachwycam każdym napotkanym na drodze stworzonkiem) i ledwo żywi ze zmęczenia ruszyliśmy w bardzo długą podróż powrotną.


Tego dnia przeszliśmy naprawdę sporo kilometrów (spokojnie ponad 20), więc jesteśmy zadowoleni, że nasza kondycja fizyczna z każdym dniem jest coraz lepsza! :)

Zanim poszliśmy do hostelu wstąpiliśmy jeszcze do restauracji, która jako danie dnia serwowała stek z ziemniakami oraz lampką wina w całkiem przyzwoitej cenie. Niestety w Argentynie nie ma już tak wspaniale niskich cen zestawów lunchowych jak w krajach, które dotychczas odwiedziliśmy i tu często w takim zestawie jest tylko jedno danie plus napój, ewentualnie deser. Często więc ciśnienie nam skacze na widok cen w karcie, ale może czas się powoli przyzwyczajać, w końcu za ok. 5 tygodni wrócimy do Europy i europejskich cen ;)

Następny dzień okazał się jednym z fajniejszych w całej naszej podróży - coś na co długo czekaliśmy, czyli wizyta w argentyńskich winnicach. Ponieważ bardzo nie lubimy zwiedzania w zorganizowanych grupach (często niestety się nie da inaczej), więc oczywiście nie wybraliśmy się na żaden zorganizowany tour tylko postanowiliśmy zrobić to na własną rękę. Mieliśmy do wyboru dwa kierunki ale zdecydowaliśmy się na Maipu, bo podobno jest ciekawsze. Z samego rana wsiedliśmy więc w lokalny autobus o numerze 10-172 i po około 40 minutach dojechaliśmy do małej miejscowości Maipu (z niewielką pomocą kierowcy udało nam się wysiąść we właściwym miejscu). Od razu wypożyczyliśmy dwa rowery (które najlepsze lata miały już dawno za sobą) w polecanej przez Lonely Planet wypożyczalni Coco Bikes. Dostaliśmy też małą, dość prostą mapkę z zaznaczonymi winnicami. Postanowiliśmy dojechać do końca trasy pokazanej na mapie (ok. 20 km) i zacząć zwiedzanie od ostatniej winnicy, a potem zobaczyć jeszcze kilka innych w drodze powrotnej.

Początkowo trasa trochę nas rozczarowała, bo jechaliśmy asfaltową drogą wśród ciężarówek i samochodów (mnie taka jazda strasznie stresuje, bo jakoś nie mam zaufania do takich dużych pojazdów i zawsze wydaje mi się, że ktoś we mnie wjedzie!), jednak już po kilku kilometrach zrobiło się bardzo ładnie i mogliśmy podziwiać całe pola pełne winorośli. Droga była trochę pod górę, więc nieźle się musieliśmy namęczyć zanim dotarliśmy do ostatniej winnicy ;)


Pierwsze zwiedzanie przypadło na Carinae. Jest to bardzo przytulna, rodzinna winnica, założona przez parę Francuzów (którzy podobno wcześniej nie mieli pojęcia o produkcji wina), której wyroby nie są sprzedawane do supermarketów a jedynie na zamówienie odbiorców. Gdy tylko wjechaliśmy rowerami na teren posiadłości od razu podbiegła do nas młoda dziewczyna oferując zwiedzanie od zaraz. Mieliśmy okazję zobaczyć miejsce, w którym powstaje wino, dębowe beczki, w których leżakuje, kilka butelek reprezentujących rodzaje wina produkowane w tej winnicy oraz usłyszeliśmy kilka ciekawych informacji na temat całego procesu produkcji. Na deser najprzyjemniejsza część programu, czyli degustacja :)


Oprowadzająca nas dziewczyna nalewała nam po kolei 3 gatunki wina, wcale nie żałując, więc po trzecim byliśmy już uśmiechnięci od ucha do ucha! Tak nam się spodobało, że od razu kupiliśmy butelkę jednego z lepszych win tej winnicy, stanowiącego mieszankę malbec i cabernet savignon.

Wsiedliśmy na rowery i zgodnie stwierdziliśmy, że po trzech kieliszkach jazda stała się o wiele przyjemniejsza. Kolejnym naszym przystankiem, po około 3 kilometrach, była winnica Di Tomasso, najstarsza z winnic (z 1830 roku!), tym razem założona przez włoską rodzinę. Ponieważ całe to pedałowanie pod górkę nieźle nas zmęczyło, ogromnie się ucieszyliśmy na widok restauracji znajdującej się na terenie posiadłości Di Tomasso. Zdecydowaliśmy się na zestaw dnia (lasagna!), złożyliśmy zamówienie i w oczekiwaniu na obiad ruszyliśmy na zwiedzanie winnicy. Tym razem pani, która nas oprowadzała wydawała się większą profesjonalistką od poprzedniej. Szczegółowo opowiadała o procesie produkcji, leżakowania, itp. W tej winnicy bardzo spodobała nam się piwnica z wielkimi beczkami. Była też olbrzymia beczka, w której kiedyś było wino, a teraz służy jako miejsce do przechowywania butelek z winem.


Na koniec oczywiście znowu degustacja (tym razem 3 gatunki wina i słodka nalewka sporządzana według przepisu babci Di Tomasso).


Byliśmy już trochę pijani po takiej ilości wina, ale żeby nas dobić, do zestawu obiadowego (czyli naszej przepysznej lasagni) też dostaliśmy po pełnym kieliszku! Obiad zjedzony w winnicy był jednym z lepszych jakie jedliśmy! Lasagna rozpływała się w ustach, wino było wyśmienite, a wcześniej wcięliśmy chyba cały bochenek świeżego chleba z oliwą. Pycha!


Zrobiliśmy sobie jeszcze krótki spacerek pomiędzy krzaczkami winorośli, niestety o tej porze roku są one suche, ale i tak wszystko wygląda pięknie.


Ledwo udało nam się wsiąść na rowery z tak pełnymi brzuchami! (nie wspominając już o ilości wypitego wina!), jednak jakimś cudem dojechaliśmy do trzeciej winnicy - Trapiche. Ta jednak zupełnie nie przypadła nam do gustu. Była wielka, wydała nam się zupełnie bez klimatu, nastawiona na masową produkcję, więc szybko stamtąd uciekliśmy. Postanowiliśmy też, że nie będziemy już zwiedzać tak dokładnie pozostałych winnic (wszystkie wizyty wyglądają mniej więcej tak samo) a za to pooglądamy je sobie z zewnątrz.

Ostatnim celem naszej trasy było muzeum La Rural, posiadające między innymi kolekcję narzędzi do robienia wina z 19. wieku. Wizyta w muzeum jest bezpłatna i ilość okazów jest naprawdę imponująca, szkoda tylko, że nie ma żadnych tabliczek opisujących poszczególne przedmioty.


Największe wrażenie zrobiły na nas ogrooomne beczki, w których leżakowane jest wino, mieć taką (oczywiście pełną) we własnej piwnicy!


Pospacerowaliśmy wśród eksponatów i po kilku minutach wsiedliśmy na rowery, odwieźliśmy je do wypożyczalni, po czym wsiedliśmy do autobusu w stronę Mendozy.

Pierwotnie planowaliśmy jeszcze tego samego dnia wypić wieczorem butelkę kupionego wina, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że winko pojedzie z nami do Chile, bo na dziś mamy już dość :) Poza tym następnego dnia z samego rana mieliśmy jechać do Santiago, a trzeba było się jeszcze spakować no i choć trochę wyspać.

Domi

32 - Mendoza