wtorek, 31 sierpnia 2010

Copacabana i Isla del Sol

Nadszedł czas pożegnać się z Peru i ruszyć w stronę Boliwii. W naszym hostelu w Puno kupiliśmy bilety na autobus o 7:30 do Copacabany, czyli miejscowości leżącej po drugiej stronie jeziora Titicaca, już po stronie boliwijskiej. Pisząc o peruwiańskiej stronie jeziora zapomnieliśmy dodać, że nazwa jeziora jest przedmiotem żartów w kłótniach między Boliwią a Peru. Caca po hiszpańsku oznacza kupę, więc Peruwiańczycy żartują, że do nich należy Titi a pozostała część należy do Boliwii. Oczywiście Boliwijczycy twierdzą, że jest na odwrót :)

Razem z nami autobusem jechała parka Hawajczyków, którym z wyglądu i imienia (dziewczyna zwała się Chin Chan) bliżej było do Chin niż USA. Ale byli mili i w towarzystwie zawsze raźniej! Autobus był całkiem zwyczajny, ale podróż tym razem dość krótka, bo jedynie ok. 3-4 godzin. Przekroczenie granicy przebiegło wyjątkowo sprawnie - kierowcy dokładnie wszystkich instruowali gdzie iść i w jakiej kolejności wszystko załatwić. Granica pomiędzy Peru a Boliwią jest okropnie obskurna i brudna (podobnie zresztą jak pozostałe granice w Ameryce Południowej, które już przekroczyliśmy), wszędzie pełno śmieci, okropnych budynków, itp. Gdy już uzyskaliśmy potrzebne pieczątki, wymieniliśmy część gotówki na boliwiany i wypełniliśmy odpowiednie druczki, wsiedliśmy do autobusu i po niecałych 30 minutach byliśmy w Copacabanie.

Copacabana leży na wysokości 3800 m n.p.m. Miasteczko na pierwszy rzut oka całkiem przyjemne, położone nad brzegiem jeziora, ale jednocześnie pomiędzy górami, wygląda jak niewielka nadmorska miejscowość. Zachciało nam się pokoju "z widokiem na morze", więc ruszyliśmy do polecanego przez nasz przewodnik hostelu Brisas del Titicaca, tuż przy jeziorze. Dostaliśmy niewielki pokoik z łazienką i faktycznie z widokiem na jezioro! Mieliśmy nawet telewizor i wieczorem obejrzeliśmy wybory Miss Universe (wygrała typowana przez nas Meksykanka :)

Główną atrakcją Copacabany są wycieczki łódką na Isla del Sol, czyli Wyspę Słońca. Według legend Inków, właśnie na tej wyspie narodził się biały bóg Viracocha oraz pierwsi Inkowie: Manco Capac oraz jego siostra-żona Mama Ocllo oraz Inti (Słońce).

Kupić bilety na taką wycieczkę można dosłownie wszędzie - poczynając od budek w porcie, poprzez różnego rodzaju agencje przy ulicy prowadzącej z portu do głównego placu oraz firmy sprzedające bilety autobusowe. Postanowiliśmy zgrać naszą wycieczkę na wyspę z wieczornym wyjazdem do La Paz. Okazało się, że bez większego problemu da się to zrobić. Właściwie z Ameryce Południowej wszystko da się załatwić, bo wszystkie wycieczki organizowane są codziennie i autobusy jeżdżą dosłownie wszędzie, czasami po kilka razy dziennie. Nie mieliśmy więc do tej pory przestojów wynikających z tego, że autobus odjeżdża np. za dwa dni, albo że wycieczka rusza tylko w poniedziałek.

Tak więc zadowoleni w ciągu kilku minut staliśmy się posiadaczami biletów na poranny rejs na Wyspę Słońca oraz na wieczorny autobus do La Paz. Łącznie za wszystko zapłaciliśmy 80 bolivianów, czyli 40 zł.

Po południu trochę się poobijaliśmy, poczytaliśmy książki popijając w kawiarni gorącą czekoladę, obejrzeliśmy zachód słońca nad jeziorem a wieczorem pochłonęły nas wspomniane już wybory Miss Universe.


Rano spakowaliśmy plecaki, zostawiliśmy na przechowanie w naszym hostelu i po śniadaniu zjedzonym w knajpce tuż obok ruszyliśmy do portu znaleźć naszą łódkę, która miała wypłynąć o 8:30. Jak to zwykle w Ameryce bywa, godzina jest kwestią umowną, więc to że na bilecie jest napisana 8:30 nie oznacza, że o tej faktycznie wypłyniemy! Ostatecznie łódka ruszyła z portu parę minut po 9. Do północnej części wyspy płynie się około 2-3 godzin i plan zwiedzania jest zawsze taki sam: po dopłynięciu do północnej części wyspy jest czas na zwiedzenie lokalnego muzeum i ok. godzinną wycieczkę do ruin dawnego miasta Inków. Po tym można wrócić na łódkę, która płynie do południowej części wyspy, lub przejść samemu na drugą stronę wyspy na piechotę. Początkowo planowaliśmy wrócić na łódkę, bo nie uśmiechał nam się kolejny treking, ale po przejściu do ruin byliśmy tak zachwyceni wyspą i wspaniałymi widokami, że postanowiliśmy jednak zrobić sobie spacer na drugą stronę.


Przejście z północy na południe wyspy zajmuje około 4 godzin i nie należy może do najtrudniejszych, ale lekkie też nie jest. Trzeba się trochę powspinać, a wysokość ponad 4000 m n.p.m nie ułatwia zadania.


Nie byliśmy do końca przygotowani na taką wycieczkę (w końcu planowaliśmy płynąć łódką!), po pierwsze nie mieliśmy odpowiednich butów (co skończyło się okropnymi pęcherzami na stopach) a po drugie zapomnieliśmy o kremie do opalania (przez co wyglądaliśmy jakby nas ktoś polewał wrzątkiem). Ogólnie po przejściu 1/3 drogi miałam juz serdecznie dość (po pierwsze moje stopy naprawdę cierpiały, a po drugie jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tej wysokości i wciąż brakuje mi oddechu i czuję się jak ryba wyjęta z wody) i chciałam wracać, ale było za późno.


Kuba musiał trochę posłuchać mojego narzekania i tego jak nie cierpię trekingów! W pewnym momencie śmiał się ze mnie, że jestem jak smerf Maruda, znany z powiedzenia "nie cierpię nie cierpieć!" (Kuba: ale tak źle nie było, tak w połowie drogi nawet dogoniliśmy na oko 60-letnią Amerykankę, która wyruszyła z całe 10 minut wcześniej od nas :) Ba, nawet ją przegoniliśmy, choć wyprzedziła nas znowu na ostatniej prostej przed portem :). Ale pomijając trudy wędrówki, widoki były naprawdę przepiękne! Wokół śliczna niebieska woda, skały w kolorze czerwonym, po drodze pasące się owce i osiołki. Podobało nam się też to, że nie było tam dzikich tłumów turystów i w przez dłuższy czas szliśmy zupełnie sami.


Dotarliśmy do portu mocno zmęczeni i po kilkunastu minutach siedzieliśmy już w łódce. Drogę powrotną prawie całą przespałam, Kubuś też chyba trochę drzemał. Po dotarciu do Copacabany zabraliśmy nasze duże plecaki z hostelu i ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu autobusu, wstąpiliśmy po drodze na almuerzo (obiad), czyli wg boliwijskich standardów niezła wyżerka z trzech dan za ok 10 zł od osoby. Już trochę wypoczęci i najedzeni poszliśmy na główny plac, skąd o 18.30 miał odjeżdżać nasz autobus do La Paz. A tam istny teatr, z 8 autobusów, każdy prawie pusty, i kierowcy oraz ich pomocnicy z całych sił krzyczący "La Paz! La Paz! La Paz!" (zawsze koniecznie trzy razy). No dosłownie głośniej było niż w kurniku! Trochę się obawialiśmy, czy nas autobus ruszy, bo oprócz nas była tylko jeszcze jedna parka, ale panowie nie zrażeni o czasie wystartowali.

Domi

26 - Boliwia - Copacabana & Isla del Sol

1 komentarz:

  1. My bylismy zachwyceni Isla del Sol. Przedłużylismy nawet nasz pobyt na wyspie nocując w wiosce na górze:)

    OdpowiedzUsuń