sobota, 28 sierpnia 2010

Puno i Jezioro Titicaca

Pobudka znowu była wczesna i ciężka. Mamy wrażenie, że ostatnio ciągle wstajemy o 5 albo 6 rano... Po szybkim pakowaniu (nabraliśmy już w tym niezłej wprawy) i lekkim śniadaniu (jak nam brakuje kanapek z szynką i serem! Tu dzień w dzień jakaś skromna bułeczka, dżem i jajka w różnych postaciach, już oboje dostaliśmy jajkowstrętu) pojechaliśmy na dworzec.

Wiedzieliśmy, że droga z Cuzco do Puno jest bardzo widokowa, dlatego cieszyliśmy się, że udało nam się kupić bilety na górnym piętrze autobusu, w dodatku na samym przodzie, tuż przy wielkim oknie. Kierowca od razu na początku podróży poinformował przez mikrofon, że w autobusie jest łazienka, ale "solo urinario" (czyli tylko siusiu)! Podróż trwała ok.7 godzin i szybko minęła. Na początku pękaliśmy ze śmiechu przy komedii "Kac w Vegas" (widzieliśmy ją już drugi raz, ale wciąż nas śmieszyła) a później skupiliśmy się na widokach za oknem. A było co oglądać! Przed nami ciągnęła się tylko wąska nitka drogi a wokół stepy i góry.


W czasie drogi mieliśmy jeden postój na skorzystanie z toalety (która dosłownie straszyła! Nie było w niej bieżącej wody i pani latała po każdym interesancie z wiaderkiem pełnym wody!) i na zakupy lokalnych wyrobów na małym targu zorganizowanym przy drodze. Standardowo była tam też dziewczynka ubrana w ludowy strój, pozująca do zdjęć ze słodką owieczką. Choć tak naprawdę wcale nie jest tak, że Peruwiańczycy przebierają się w stroje ludowe dla turystów. Oni naprawdę chodzą tak ubrani na codzień! Kobiety noszą kolorowe spódnice, chusty na plecach i kapelusze na głowie, mężczyźni ubierają się bardziej zwyczajnie, ale często noszą śmieszne kapelusze. Poza tym w całej Ameryce Południowej nie widzieliśmy do tej pory ani jednego rodzica z dzieckiem w wózku! Wszystkie mamusie noszą swoje pociechy na plecach, zawinięte w kolorowe chusty :) A dzieci są naprawdę bardzo grzeczne! Nie płaczą, nie marudzą, zazwyczaj po prostu śpią sobie na plecach u mamy.


Do Puno dojechalimy po południu, znaleźliśmy nocleg w hostelu położonym blisko centrum. Miasto leży nad Jeziorem Titicaca, najwyżej położonym na świecie żeglownym jeziorem (3812 m n.p.m) oraz największym jeziorem wysokogórskim na Ziemi. Po środku jeziora przebiega granica między granicą Peru a Boliwią.

Jedną z głównych atrakcji jeziora po stronie preuwiańskiej są sztucznie utworzone pływające wyspy Uros oraz naturalna wyspa Taquile. Postanowiliśmy tym razem darować sobie chodzenie po mieście w poszukiwaniach najlepszej wycieczki i kupiliśmy ją od właściciela hostelu, w którym nocowaliśmy, mając nadzieję, że pewnie niewiele się różni od innych oferowanych na mieście. Jak się później okazało mieliśmy rację, byli z nami ludzie z wszystkich mozliwych hosteli i hoteli.

I znowu wstaliśmy wcześnie rano... O 6.45 przyjechał po nas busik, który zawiózł wszystkich do portu. Tam wsiedliśmy na łódkę, razem z ludźmi z innych busików. Płynęliśmy około pół godziny zanim dotarliśmy do Pływających Wysp Uros.


Wyspy te zostały zbudowane kilka wieków temu przez indian Uros, którzy uciekali z lądu przed Inkami i innymi wojowniczymi sąsiadami. Obecnie jest około 40 takich wysp na jeziorze Titicaca. Początkowo indianie zamieszkali na łódkach z trzciny, ale po pewnym czasie zaczęli się grupować i budować wyspy, także z trzciny. Dolna warstwa wyspy to około metrowej grubości torf połączony z trzciną, stanowiący naturalną platformę unoszącą się na wodzie. Raz w roku każda rodzina odbywa wyprawę w głąb jeziora by pozyskać kilka metrów kwadratowych tego budulca. Górną warstwę wyspy stanowi trzcina poukładana naprzemiennie na grubość kolejnego metra. Trzcina ta dość szybko ulega zniszczeniu, w związku z tym kilka razy w roku musi być kładziona nowa warstwa.


Pierwsze nasz kroki na wyspie były dość niepewne. Grunt się ruszał i był bardzo miękki! Baliśmy się, że Kuba przy gwałtowniejszych ruchach zrobi dziurę w wyspie :). Na naszej wyspie było 6 domków, każdy zbudowany oczywiście z trzciny i zamieszkany przez kilkuosobową rodzinę. Ze względu na to, że w nocy jest na jeziorze bardzo zimno, całe rodziny śpią przytulone do siebie.

Przewodnik przedstawił nam wodza wyspy, który wtajemniczył nas w arkana budowy wysp i codziennego życia na nich.


Lokalna lundność posługuje się językiem Aymara, który jest kompletnie różny od hiszpańskiego, musieliśmy więc korzystać z tłumaczenia naszego przewodnika. Wódz pokazał nam też jak głębokie jest jezioro w tym miejscu - najpierw każdy z grupy musiał zgadnąć jaka jest głębokość i Kubie udało się wygrać! W nagrodę dostał naszyjnik w kształcie ich tradycyjnej łódki. A jezioro miało w tym miejscu 17 metrów, co podobno nie jest wcale głeboko, bo w najgłębszym miejscu jezioro ma ponad 280 metrów.

Dopytaliśmy naszego przewodnika czy mieszkańcy wyspy mają WC i jak się myją i niestety okazało się, że nie prowadzą zbyt higienicznego trybu życia! Myją się raz w tygodniu wskakując do jeziora (z drugiej strony trochę ich rozumiemy, bo temperatura wody wynosi 10 - 14 stopni!).

Po zwiedzeniu pierwszej wyspy, za dodatkową opłatą popłynęliśmy na sąsiednią wyspę dużą, trzcinową łódką, którą lokalni traktują jak odpowiednik autobusu.


Druga wyspa nie różniła się specjalnie od poprzedniej, więc po zrobieniu kilku zdjęć wsiedliśmy na naszą łódkę (tę mechaniczną, którą przypłynęliśmy z Puno) i po kolejnych dwóch godzinach dopłynęliśmy do wyspy Taquile, w 100% naturalnej. Na początku musieliśmy się trochę powspinać (kondycja zdobyta podczas trekingu w Colca zaowocowała, byliśmy pierwsi w grupie), ale po dotarciu na górę wyspy w nagrodę mogliśmy zjeść lunch ze wspaniałym widokiem na jezioro i wybrzeże. Rodzinka, która nas ugościła zrobiła też dla nas mały show i zatańczyła tradycyjne tańce: urodzaju i miłosny. Kuba od razu wpadł w oko pani domu i porwała go do tańca (miłosnego :), śmiesznie to wyglądało, bo sięgała mu do pasa ale była za to dwa razy szersza :)


Wszyscy mieszkańcy wyspy noszą tradycyjne, ludowe stroje. Najciekawszym elementem są czapki, które w zależności od koloru oznaczają u małych dzieci dziewczynkę lub chłopca, a u dorosłych kawalera lub mężczyznę żonatego. Ogólnie wyglądają w tych czapkach jak banda krasnali! A w dodatku faceci zajmują się szydełkowaniem!


Po lunchu udaliśmy się na główny rynek wyspy, gdzie od razu zostaliśmy zaatakowani przez małe dziewczynki usiłujące sprzedać nam bransoletki. Nie kupiliśmy, ale za to daliśmy im zarobić na pozowaniu do zdjęcia.


Na sam koniec mieliśmy jeszcze około godzinny spacerek do portu przez wyspę i widoki były bardzo urocze - małe chatki, tarasy uprawne, pasące się zwierzątka itd. Wszystko to kojarzyło nam się trochę z włoską Sardynią. Droga powrotna trwała ok. 3 godziny i większość osób ją przespała.


Wyprawa była bardzo ciekawa, świat ludzi zamieszkujących wyspy jeziora Titicaca jest bardzo kolorowy, a pobyt na pływających wyspach to unikalne doświadczenie. Nam się to bardzo podobało, wręcz na równi z Machu Picchu, kultura tych ludów jest bardzo intrygująca i odnosi się wrażenie, że czas zatrzymał się na jeziorze kilkaset lat temu.

Domi i Kuba

25 - Jezioro Titikaka (Pływające Wyspy Uros & wyspa Taquile)

2 komentarze:

  1. Hej Maklaki!

    Po pewnej chwili nieodzywania sie zarzuciliscie cala garscia opowiesci! :)

    A wiec juz wyjechaliscie z Peru i teraz Boliwia - czeka Was mnostwo swietnych wrazen, jestem ciekaw co teraz w La Paz zdecydujecie, bo tutaj gringo trail sie rozwidla. Juz sie ciesze na Wasz kolejny wpis

    pozdrawiam
    Michal

    OdpowiedzUsuń
  2. Staramy się nadrobić zaległości, ale znowu nam się nie udało opisać wszystkiego. A tu w Boliwii to z tym internetem różnie bywa.

    Michał, nawet nie wiesz jak wielką inspiracją jest dla nas Wasz blog! Dzięki Wam właśnie przyjechaliśmy do Potosi. Wspaniałe miasto!

    pozdrawiamy!
    Domi i Kuba

    OdpowiedzUsuń