czwartek, 30 września 2010

Narty i czekolada w Bariloche


Podróż do Bariloche zajęła nam cały dzień, wyruszyliśmy o 9 rano, byliśmy na miejscu po 22-giej. Dojechaliśmy jednym autobusem do miejscowości San Martin de los Andes, gdzie mieliśmy godzinną przerwę przed drugą częścią podróży. Skorzystaliśmy więc z okazji i skoczyliśmy na szybki lunch, a że byliśmy już w Argentynie, więc zamarzyły nam się steki :) Z pełnymi brzuchami wsiedliśmy do drugiego autobusu. Ten po kilkudziesięciu minutach jazdy zaczął podejrzanie zwalniać, by po chwili jechać tempem naprawdę żółwim. Ledwo dojechaliśmy do kolejnej miejscowości gdy kierowca oznajmił pasażerom, że autobus zepsuty i musimy czekać na mechanika, który miał przyjechać w ciągu godziny. Innego autobusu nie było już w tym dniu, więc pozostało nam czekać. Na nasze szczęście specjalista od napraw pojawił się całkiem szybko i sprawnie mu poszło, bo po mniej więcej godzinie ruszyliśmy w dalszą drogę. Udało mi się zwinąć jak zwykle w precelek i większość czasu przespałam, Kubuś natomiast nadrabiał zaległości blogowe.

Wysiedliśmy w Bariloche około 22 i pierwsze co zauważyliśmy to to, że było strasznie zimno! Jak na złość nie było przy dworcu żadnej taksówki, więc zaczęliśmy iść wzdłuż ulicy, w nadziei że coś złapiemy. Po kilku minutach się udało. Kierowca okazał się prawdziwym gadułą, więc Kuba prowadził z nim dyskusję (po hiszpańsku oczywiście!) na temat tego skąd jedziemy, gdzie byliśmy, coś tam o Polsce (ile ma ludności itp.). Muszę przyznać, że za każdym razem uśmiecham się od ucha do ucha patrząc jak wspaniale Kuba sobie radzi w rozmowach po hiszpańsku, biorąc pod uwagę to, że nigdy się tego języka nie uczył! Naprawdę świetnie mu idzie i tylko czasem zdarzają się sytuacje, gdy Kubuś zadaje komuś jakieś pytanie, a gdy ta osoba odpowie patrzy na mnie z nadzieją, że mu przetłumaczę :) A tak naprawdę to potrafi załatwić wszystko i wszystkiego się dowiedzieć, jak nie przy pomocy słów to na migi!

Dojechaliśmy do naszego hostelu Marcopoloinn, którego cena była przerażająca, ale nie udało nam się znaleźć nic tańszego. Głównym plusem miało być to, że w cenę wliczone było śniadanie i kolacja (z czym się wcześniej nie spotkaliśmy). Pierwszego wieczoru okazało się, że na kolację się już nie załapaliśmy, więc poszliśmy zjeść coś na mieście i trafiliśmy na niewielką knajpkę gdzie zjedliśmy po 3 czy 4 empanady (chyba już Kuba pisał, ale na wszelki wypadek przypomnę, że empanady to takie ich smażone duże pierogi z nadzieniem zazwyczaj mięsnym). Po kolacji wróciliśmy do hostelu i poszliśmy spać, bo było już koło północy.

Bariloche to śliczne argentyńskie miasto znajdujące się w Krainie Jezior, położone u podnóża Andów i otoczone jeziorami. Słynie ono z produkcji najlepszej czekolady oraz z posiadania znakomitych warunków do uprawiania sportów narciarskich. Nazwa Bariloche pochodzi od słowa Mapuczów Vuriloche, które oznacza "ludzie za górą". Podobno przełęcz Vuriloche była wykorzystywana przez Mapuczów do przedostawania się przez Andy i długo trzymana w tajemnicy przed Europejczykami. Miasto przypomina wyglądem górskie miejscowości austriackie czy niemieckie, a to dlatego początkowo zasiedlone było właśnie przez imigrantów z Austrii i Niemiec. Jest mega turystyczne, więc wszędzie pełno drogich sklepów, restauracji no i oczywiście sklepików z czekoladkami.

Drugiego dnia po śniadaniu postanowiliśmy pojechać na małą wycieczkę po Narodowym Parku Nahuel Huapi. Wsiedliśmy w lokalny autobus, którym jechaliśmy około 30 minut podziwiając przepiękne widoki z każdej strony. Wysiedliśmy tuż przy dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na górę Cerro Campanario. Było okropnie zimno i chmury na niebie zapowiadały, że niedługo zacznie padać, ale koniecznie chcieliśmy zobaczyć widoki z góry. I faktycznie było warto! Po kilkuminutowej jeździe dotarliśmy na szczyt i dosłownie czapki nam z wrażenia pospadały z głów! Widok był przepiękny, z każdej strony otaczały nas jeziora i góry, których wierzchołki pokryte były śniegiem. Nie mogliśmy się nacieszyć widokiem, więc lataliśmy jak szaleni od miejsca do miejsca, znajdując coraz to lepsze ujęcie do sfotografowania.


Po zrobieniu chyba ze 100 zdjęć usiedliśmy w kawiarni ze wspaniałym widokiem na całą okolicę. Warto dodać, że właśnie ten widok podobno uznawany jest przez UNESCO za jeden z najlepszych widoków na świecie! Całkiem słusznie! W kawiarence zamówiliśmy po gorącej czekoladzie i kawałku ciasta. Kubuś tradycyjnie ciasto czekoladowe, ja natomiast zjadłam ciasto o nazwie "mil hojas", które było jednym z najlepszych jakie w życiu jadłam, a wyglądało tak:


Posiedzieliśmy jeszcze dłuższą chwilę w kafejce, bo akurat rozszalała się ulewa na dworze, po czym zjechaliśmy kolejką. Pogoda była fatalna, więc postanowiliśmy odpuścić sobie piesze zwiedzanie parku, uznając że z góry zobaczyliśmy już bardzo dużo i wróciliśmy autobusem do miasta. Tego dnia nie zrobiliśmy już nic kreatywnego, za to następny zapowiadał się super ciekawie :)

Jak juz wspomniałam, Bariloche słynie w Argentynie jako stolica zimowego szaleństwa, głównie za sprawą góry Cerro Catedral, która ma naprawdę całkiem sporą liczbę przyzwoitych tras o różnych stopniach trudności. Jakoś nie mogłam sobie odpuścić przyjemności przekonania się na własnej skórze, że naprawdę jest tak fajnie, więc postanowiliśmy drugiego dnia wybrać się na stok. Tym razem jednak zdradziłam mój ukochany snowboard i postanowiłam spróbować nart! Kubuś też jest początkujący, więc akurat idealnie się złożyło, bo mogliśmy wziąć sobie jednego instruktora na nas dwoje.

Na miejsce dojechaliśmy miejskim autobusem i od razu udaliśmy się do szkoły narciarskiej. Trochę byliśmy przez chwilę zdezorientowani, bo wokół byli rodzie z dziećmi, które zapisywali do szkółki narciarskiej. Myśleliśmy nawet, że może trafiliśmy do jakiejś specjalnej firmy tylko dla maluchów, ale okazało się, że nami też się zajmą. Ustaliliśmy, że dwugodzinną lekcję zaczniemy za pół godziny i po dogadaniu wszystkich szczegółów udaliśmy się do wypożyczalni sprzętu. A tam pełen profesjonalizm i sprzęt naprawdę dobry. Wstyd, że u nas tak to nie wygląda. Po kilku minutach byliśmy już gotowi do ataku na stok (buty narciarskie są naprawdę o wiele mniej wygodne niż snowboardowe a narty jakieś ciężkie okropnie!) i pozostało nam tylko kupienie karnetów i stawienie się w naszej szkole. Przywitał nas super sympatyczny instruktor Stephan, który jak się okazało był Szwajcaro-Anglikiem, który w ciągu roku pracuje jako instruktor w Szwajcarii, a na wakacje przyjeżdża pracować jako instruktor w Argentynie.

Wjechaliśmy gondolką na górę, później jeszcze jednym wyciągiem i naszym oczom ukazał się wspaniały widok na okoliczne ośnieżone szczyty:


i sąsiadujące z górami jeziora:


Na oślej łączce zaczęliśmy stawiać pierwsze narciarskie kroki (Kuba drugie, bo próbował przez chwilę w zeszłym roku). Chyba dobrze nam szło, bo nas instruktor cały czas chwalił :) No w każdym razie ani razu się nie przewróciliśmy i udało nam się pługiem jechać w dół i zakręcać ;)


Moje pierwsze wrażenie z nart jest takie, że są mega łatwe (przynajmniej w porównaniu z początkami na desce) i super fajne (oczywiście nie fajniejsze niż snowboard!). Dwie godziny szybko minęły i zostało nam trochę czasu na samodzielne poćwiczenie, ale niezbyt dużo, bo było już około 16 i wszystko powoli zamykali (a my musieliśmy jeszcze oddać sprzęt). Zjechaliśmy więc na dół (wyciągiem!) i po oddaniu nart i w oczekiwaniu na autobus zjedliśmy po hot-dogu. Autobusem dojechaliśmy do samego końca trasy, czyli na terminal autobusowy, gdzie chcieliśmy kupić bilety do El Calafate.

Cena biletów dosłownie zwaliła nas z nóg. Fakt, że to najdłuższa podróż jaką do tej pory odbyliśmy (aż 30 godzin!) ale i tak uważam, że 350 zł za osobę to rozbój w biały dzień! Niestety nie mieliśmy wyjścia, bo jakoś przecież trzeba się przemieszczać więc drżącą ręką Kubuś wręczył pani w okienku plik banknotów. Z biletami w kieszeni wsiedliśmy w autobus w stronę centrum i udaliśmy się do polecanego przez wszystkich sklepiku z czekoladą "Mamushka", gdzie faktycznie mieli rozpływające się w ustach przepyszne czekoladki.


Zjedliśmy po kawałku ciasta, wypiliśmy pyszne soki malinowe i poszliśmy do hostelu. Po drodze okazało się, że Kubuś gdzieś zgubił swoją czapkę (prawdopodobnie na dworcu) i rękawiczki. Straszna szkoda, bo była naprawdę super fajna. Będzie nam ciebie brakowało czapeczko... (Kuba: chlip chlip, taka dobra z niej czapka była... smutna muzyczka w tle...)


Z samego rana, bez śniadania (bo hostelowe leniuchy serwują je dopiero od 9-tej, porażka), bez kubusiowej czapeczki, udaliśmy się na dworzec, szybko coś ciepłego zjedliśmy i wyruszyliśmy sprawdzić, jak w autobusie 30 godzin przetrwać i nie oszaleć.

Domi

37 - Argentina - Bariloche

1 komentarz:

  1. Hej,

    a nie bylo snowboardu w wypozyczalni czy po prostu chcieliscie wreszcie zasmakowac nart? Tak czy siak swietna decyzja, no i ciag dalszy przepieknych niebiesko-bialych zdjec.

    szkoda ze nie pojechaliscie droga siedmiu jezior, to naprawde byla przepiekna droga. ale slyszlalem tez ile wypozyczenie auta na to kosztuje..

    pozdrawiam

    M.

    OdpowiedzUsuń