czwartek, 9 września 2010

U górników w Potosi

Do Potosi dotarliśmy o 6 rano. Było ciemno i lodowato zimno, postanowiliśmy więc przeczekać godzinę na dworcu autobusowym, który był mega urządzony. Tuż przed 7-mą zebraliśmy nasze manatki, wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy do upatrzonego przez nas hostelu. Nie mieliśmy rezerwacji, więc liczyliśmy na łut szczęścia z dostępnością pokoju. Po dojechaniu zaczęliśmy dzwonić do drzwi, nikt nie odpowiadał, zrezygnowani już mieliśmy iść dalej ale na szczęście jacyś turyści właśnie wychodzili i wpadliśmy do hostelu. Pokój dla nas był, z ciepłą wodą i grzejnikiem, który od razu rozkręciliśmy i zaczęło się robić przyjemnie ciepło.

Ale bardziej niż niewyspani byliśmy głodni, zdecydowaliśmy się więc iść na miasto i poszukać śniadanka. A tu wszystko tak rano pozamykane. Mimochodem zeszliśmy całe stare miasto i usiedliśmy na ławeczce na centralnym placu w oczekiwaniu bardziej przedsiębiorczych biznesmenów, którzy otwierają lokale gdy ludzie tego najbardziej potrzebują. W końcu zjedliśmy wielkie śniadanie (serio było duże, nawet ja nie dałem rady zjeść tortu wielkości głowy mojej żonki, który dostaliśmy na deser). Z pełnymi brzuszkami wreszcie mogliśmy się wyspać w naszym cieplutkim pokoju.

Po południu, pełni sił i zapału, ruszyliśmy zwiedzać. I tu kilka słów o Potosi. Miasto jest mało znane, sam się o nim dowiedziałem dopiero z przewodnika, i mało kto wie, że w okresie swojej świetności (XVI i XVII wiek) było największym miastem obu Ameryk, o wielkości zbliżonej do Paryża i Londynu. A powodem jego rozwoju były olbrzymie złoża srebra odkryte w okolicznych górach, tzw. Cerro Rico. Tego srebra było tak dużo, że Hiszpanie eksploatując je i przewożąc do Europy, zachwiali całą europejską gospodarką. Powstały całe miasta w Ameryce Południowej, których celem był transfer tego srebra dalej - np. Copocabana, którą zwiedziliśmy na początku naszej podróży w Boliwii, służyła do transferu srebra Jeziorem Titicaca. Potosi zaczęło tracić na znaczeniu gdy ruda srebra zaczęła się kończyć. A że miasto było bardzo bogate w okresie swojej świetności, jego zabudowa tu piękny przykład architektury kolonialnej.


I muszę przyznać, że zachwyciliśmy się starym rynkiem tego miasta. Główny plac (a właściwie dwa place połączone ze sobą) nie jest duży, ale pełny drzew, rzeźb, w środku stoi posąg będący repliką Statuy Wolności, obok stara duża katedra, piękne łuki oddzielające oba place. A że była niedziela i słonko ładnie grzało, plac był pełen rodzin i sprzedawców naturalnych soków. Spędziliśmy mnóstwo czasu siedząc na ławeczce, grzejąc się i przyglądając ludziom. A soki pomarańczowe, przy nas wyciskane, były pyszne! (i jakie tanie, 1 zł 50 gr za kubek, mój wewnętrzny sknerus był zachwycony :)


Reszta starego miasta też była urocza, wąskie uliczki, kolorowe domki, stare kościoły, to wszystko co sprawia że małe miasteczka mają swój niepowtarzalny klimat. Jak widać na załączonym obrazku, niepowtarzalni są również mieszkańcy :)


Na szwendaniu się spędziliśmy resztę dnia, zjedliśmy obiad, który żona uznała za bardzo podejrzany i zaczęła wyczekiwać sensacji żołądkowych (nie nadeszły, a mi obiad bardzo smakował, w końcu sam wybrałem knajpkę :), a wieczorem obejrzeliśmy nasze seriale, podgryzając w łóżku eklerki (a w zasadzie okrągłe ciastka, które jednak smakowały jak eklerki) i kupiony w okolicznym kinie popcorn (taki odgrzewany w torebce, z solą i gorący masłem, pycha!)

Następnego dnia, tj. 30 sierpnia, wstaliśmy rano i po dobrym śniadanku skonsumowanym przy wspólnym stole z chyba z całym składem hostelu (na oko z 20 gości) wsiedliśmy w mały busik w celu zwiedzenia głównej atrakcji Potosi - kopalni srebra. Najpierw zostaliśmy zawiezieni do magazynu, gdzie zaopatrzono nas w cały potrzebny sprzęt górniczy: kaski, kurtki, spodnie, kalosze, lampki na kaski i chusty zasłaniające usta i nos (w kopalni jest bardzo brudno i mnóstwo pyłu). Powiem krótko, wyglądaliśmy czadowo!, zresztą sami zobaczcie (Domi z prawdziwym dynamitem, ja ze zdobycznym karabinem-atrapą):



Następnie zawieziono nas na targ górników, gdzie ładnie nas poproszono o kupienie jakichś prezentów dla górników - do wyboru: liście koki, paczki ręcznie robionych papierosów, napoje orzeźwiające i dynamity. Trochę głupio, że musimy takie prezenty kupować, ale byliśmy na to z góry przygotowani, plus wiedzieliśmy że górnicy pracują w naprawdę ciężkich warunkach. Zaopatrzyliśmy się więc w co trzeba (i w dynamit, który mieliśmy w grupie wysadzić) i pojechaliśmy do miejsca, gdzie trafia ruda, wykopana przez górników. Tam jest ona badana, by oszacować ile się górnikowi należy. A zarabiają oni jak na Polskie warunki mizerne pieniądze - podobno średni zarobek to około 400 bolivianów tygodniowo, czyli około 200 złotych. A że górnicy pracują na własny rachunek (a nie dla jakiejś kampanii węglowej), sami też muszą kupować dynamity i inne potrzebne sprzęty.

I w końcu pojechaliśmy do kopalni, zobaczyć jak wygląda praca górników. Zwiedzaliśmy w grupie 8 osób, naszym przewodnikiem był były górnik mówiący po angielsku. Powiem krótko: nie było łatwo. Korytarze były bardzo wąskie, niskie, oczywiście totalna ciemność więc lampki były niezbędne, wszędzie wokół kurz. Kopalnia jest na wysokości ponad 4 tys. m, więc spacer tymi korytarzami, nie dość że sam w sobie fizycznie ciężki, ze względu na wysokość dawał się mocno we znaki. Z maską na twarzy łapczywie starałem się chwytać powietrze, a głową co chwila zaliczałem kolejne obniżenia sufitu (dzięki Bogu za kask). Do tego było bardzo gorąco, więc chcąc nie chcąc musiałem kilka razy maskę zdjąć i złapać pełen wdech - moje już prawie 30-letnie płuca bez tego by nie wytrzymały :) W kilku momentach musieliśmy się czołgać przez bardzo niskie korytarze, więc ubrania ochronne bardzo się przydały, byliśmy cali totalnie umorusani, nawet w buziach mieliśmy pył.



I zobaczyliśmy w jakim piekle muszą pracować górnicy. W zasadzie niewiele się zmieniło od XVI wieku, kiedy rozpoczęto eksploatację kopalń (choć obecnie w obliczu braku srebra wydobywa się inne minerały). Górnicy pracują w totalnych ciemnościach (baterie do lampek kosztują zbyt dużo na regularne używanie), w upale (dlatego też większość jest ubrana tylko w krótkie spodenki, z nagimi torsami), w pyle (który przy dłuższym kontakcie jest bardzo szkodliwy dla zdrowia), bez jedzenia (głód zabijają żując liście koki), po 12-24 godziny dziennie. Taki tryb pracy i trujące związki w pyle bezlitośnie odbijają się na ich zdrowiu, średnia długość życia górnika to 10-15 lat od momentu rozpoczęcia pracy. Szacuje się, że w wyniku pracy w kopalni, od momentu rozpoczęcia eksploatacji, przedwczesną śmierć poniosło około 8 mln górników (choć trzeba dodać że większość z nich stanowili niewolnicy). Sami odwiedziliśmy wąski, głęboki, czarny jak smoła szyb, w którym pracował 15-latek - jego ojciec umarł w tym samym szybie, a chłopak stał się głównym żywicielem rodziny. W tym momencie idea dawania prezentów tym ludziom już nie wydawała się taka głupia. Choć muszę przyznać, że np. młody górnik miał duże poczucie humoru - na pytanie przewodnika, czego najbardziej potrzebuje, odpowiedział, że kobiety :) Ale dostał dwa dynamity i paczkę fajek, też się bardzo ucieszył.

Odwiedziliśmy też inne szyby i innych górników, w jednym pomachaliśmy trochę łopatami, w innym zobaczyliśmy statuę boga kopalni (górnicy raz w tygodniu go odwiedzają, dają mu fajki i alkohol). W kopalni byliśmy ze 2 godziny. Nie wiem. ile przeszliśmy tymi wąskimi korytarzami, ale wydawało się, że idziemy i idziemy, czołgamy się lub pełzamy, a droga nie miała końca. Nareszcie zobaczyliśmy światełko na końcu tunelu (dosłownie) i wydostaliśmy się wykończeni z kopalni. Zgodnie stwierdziliśmy, że praca audytora, jakkolwiek byśmy na nią nie narzekali, to jednak pikuś w porównaniu do tego co się dzieje w tej kopalni.

Czekała nas jeszcze jedna atrakcja - detonacja dynamitu. Pomocnik naszego przewodnika odpalił długi lont (czas spalania: około 2 minuty), co odważniejsi chwycili dynamit w ręce i porobili sobie w pośpiechu zdjęcia, następnie pomocnicy polecieli na otwarte pole, zostawili dynamity i zaczęliśmy czekać. Wszyscy mają aparaty gotowe, niektórzy już nagrywają. I nagle HUK, głośniejszy niż się spodziewaliśmy. Moja żonka z tego wszystkiego podskoczyła i niechcący wyłączyła nagrywanie w najbardziej kluczowym momencie :)


Po oddaniu sprzętów i odwiezieniu do miasta od razu poszliśmy pod prysznic, z trudem zmywając z siebie pył kopalni. I nadszedł czas na drugi punkt tego dnia - świętowanie moich 30-tych urodzin. Ponieważ zarzekałem się mojej żonce, że nie chcę nic od niej dostawać materialnego w czasie podróży (bo najpierw ona by musiała to targać, potem ja), Domi podarowała mi chyba najlepszego rodzaj prezentu - dzień dobroci dla męża :) Ojej, jak było fajnie! Nawet nie wiedziałem, że ona taka miła być może! Dosłownie cukiereczek! Ja tak chcę cały rok!!!! :)

Na urodzinowy obiad zjedliśmy mega wielką pizzę (mega mega, tak na 4 osoby), miałem pozwolenie na wpałaszowane tylu słodyczy ile chciałem (eklerki, pycha!), zapiłem to wielkim piwem, dobiliśmy się jeszcze popcornem z masełkiem, znowu kupionym w kinie, Domi zaśpiewała mi sto lat i okrągli jak beczki i trochę podchmieleni pospacerowaliśmy po mieście. Plus obejrzeliśmy jeszcze film wybrany przeze mnie. Było więc bardzo miło. Przy okazji dziękuję wszystkim osobom, które przysłały mi życzenia, to też było bardzo miłe.


Następnego dnia mieliśmy w planach pojechać do Uyuni, ale żonka nie czuła sie najlepiej, zostaliśmy więc jeszcze jeden dzień w Potosi. Zmagazynowaliśmy w sobie tyle ciepła ile się da (w Uyuni podobno temperatury mocno minusowe) i wykorzystaliśmy ten czas na nadrobienie zaległości blogowo-planowych (wreszcie mogliśmy zaplanować co zwiedzać po Boliwii). I nawet dobrze się złożyło, bo po dokładniejszej analizie zdecydowaliśmy się po wizycie na Salar de Uyuni pojechać do Chile na pustynię Atacama - jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę. Ale najpierw czekała nas wizyta na wspomnianym Salar de Uyuni - największej słonej pustyni na świecie.

Kuba

28 - Potosi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz