wtorek, 5 października 2010

Lodowaty Park Los Glaciers


Podróż z Bariloche do Calafate trwała około 30 godzin. Wyjechaliśmy o 8 rano, po dokładnie dobie spędzonej w jednym autobusie przesiedliśmy się do drugiego, by nim ostatecznie dojechać do naszego celu.

Kilka spostrzeżeń dotyczących podróżowania po tej części Ameryki. Po pierwsze dystanse są tu ogromne, każda z naszych ostatnich podróży to jak przejechanie całej Polski (a czasem jeszcze naszych sąsiadów). Po drugie, podróże autobusem są drogie, co już wspomnieliśmy nie raz, za bilety płaci się 300-500 zł (za osobę!). Prawdę mówiąc nie wiedzieć czemu ceny są takie z kosmosu, w Patagonii benzyna jest znacznie tańsza niż w Polsce. Podróże pociągiem odpadają, bo nie ma tu w ogóle sieci kolejowej. Są za to loty, ale tylko dwie linie regularnie latają. Pierwsza to LADE, państwowy przewoźnik, który lata świetności ma dawno za sobą, jego bilety mają stosunkowo znośne ceny (np. 800 zł za osobę na tym dystansie), ale loty są sporadyczne - najczęściej raz w tygodniu, więc gdy np. sprawdzaliśmy dostępność lotu do El Calafate, wolne miejsca były dopiero za 3 tygodnie. A dodam, że teraz w Patagonii jest najniższy sezon. Druga linia, o trochę lepszym standardzie, to Aerolinas Argentinas, tam loty mają częściej, ale ceny są już totalnie z kosmosu - 3 tys. zł za osobę za godzinny lot! Ale takie promocje to tylko dla obcokrajowców, dla lokalnych jest druga taryfa - o połowę niższa. Aż się prosi otworzyć tu jakiś rozsądny biznes przewozowy.

Wracając do naszej podróży, była ona spokojna i w miarę komfortowa. Krajobrazy po drodze były rewelacyjne, sławną Ruta 40 (to taki patagoński odpowiednik amerykańskiego Route 66) przejeżdżaliśmy przez bezkresne stepy Patagonii, od czasu do czasu przemknęliśmy koło ładnego jeziorka czy wzgórza, gdzieniegdzie pasły się owieczki czy krówki, przez większość czasu nie było widać żadnych śladów ludzi (i nie dziwota, argentyńska Patagonia ma powierzchnię ok. 700 tys. km kw., czyli jak dwie Polski, a mieszkańców tylko niecałe 2 mln). Następnego dnia rano przesiedliśmy się wraz z innymi turystami do następnego autobusu, przywitał nas napis "Zdejmowanie butów zakazane" - w sumie to się nawet z tego cieszyłem, siebie człowiek nie czuje, ale nieumytych sąsiadów jak najbardziej :)

Do El Calafate dotarliśmy późnym południem, na dworcu czekała już na nas i innych turystów osoba z hostelu, przywitali nas ciepło i zafundowali taksówki, co za mili ludzie :) Jak się później okazało, hostel ten (America del Sur) i jego obsługa byli rewelacyjni, nigdy jeszcze nie spotkaliśmy tak miłych i uczynnych ludzi, dosłownie na nas chuchali i dmuchali, a przy wyjeździe wyprzytulali i wycałowali - nie dziwią więc super oceny w internecie i wiele nagród za jakość obsługi.

Popołudnie spędziliśmy na planowaniu i organizowaniu wycieczek po okolicznych atrakcjach i zwiedzaniu miasta. El Calafate okazało się raczej małym miasteczkiem, z jedną główną ulicą pełną restauracji i sklepów dla turystów, wiec w sumie zwiedzać oprócz knajpek nie było co. Miasto położone jest nad jeziorem Lago Argentino, największym jeziorem w Argentynie, w południowej części parku narodowego Los Glaciers (czyli lodowce). Na to właśnie jezioro mieliśmy widok z naszego pokoju i zachód słońca był zachwycający.


Kolację spędziliśmy w hostelu, zajadając się przygotowanymi przez obsługę wielkimi stekami i gawędząc z resztą podróżników. Domi szczególnie spodobał się chłopak z Izraela, który w Ameryce Południowej najbardziej marzył o zobaczeniu słodkich małych pingwinków, znalazła więc swojego pobratymca, żebyście widzieli jak z wypiekami na buziach o nich rozmawiali :)

Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy specjalnym autobusem zobaczyć główną atrakcję parku Los Glaciers - lodowiec Perito Moreno. O powierzchni 250 km kw., jako jeden z nielicznych lodowców na świecie Perito Moreno wciąż rośnie, podobno naukowcy do tej pory nie odkryli czemu. Co pewien czas wielkie fragmenty z jego czoła osuwają się do wody i topią, wydarzenie to jest zawsze atrakcją w Argentynie.

Początkowo pogoda po drodze była w miarę słoneczna, widoki za oknem piękne, szczególnie jak zaczęły pojawiać się laguny, a słońce wyglądało za chmur.


Pogoda pogorszyła się jak za ucięciem noża tuż po wjeździe do parku narodowego. Podobno park, dzięki otaczającym go górom, ma swój własny kapryśny mikroklimat, najczęściej pochmurny i deszczowy, no i my na taki właśnie trafiliśmy. Niebo zasłoniły gęste szare chmurzyska, zaczęło lekko padać. Dojechaliśmy na pierwszy taras widokowy i w oddali zamajaczył nam lodowiec Perito Moreno. Wyglądał jak biało-niebieski dywanik, wylewający się zza gór.


Pierwszą atrakcją było popłynięcie do lodowca łodzią na odległość do 200 m i obejrzenie go z bliska. Gdy dopłynęliśmy, usłyszeliśmy charakterystyczny odgłos lodowca - jakieś szurania, pukania, łoskoty, jakby coś wielkiego ścierało się powoli z czymś innym równie wielkim. A z bardzo bliska lodowiec zaczął wyglądać jakby był zrobiony ze styropianu, pochlapanego intensywnie niebieską farbą. Niesamowita sprawa.


Przewodnik wytłumaczył nam, czemu lodowiec przyjmuje takie barwy. Otóż jest to złudzenie optyczne, lód w wyniku nacisku i ścierania się z innymi bryłami staje się tak gęsty, że w jego głąb dostają się tylko najcieńsze fale świetlne - niebieskie, i tak to ludzkie oko widzi.

Po około godzinnym rejsie tam i z powrotem udaliśmy się na sieć tarasów widokowych. Tam ukazał nam się wspaniały widok na Perito Moreno, mieliśmy kilka godzin dla siebie, obejrzeliśmy i sfotografowaliśmy więc lodowiec z każdej możliwej strony :)

Poniżej kilka wybranych ujęć, na początek najbardziej znany widok, jest on m.in. na okładce przewodnika Lonely Planet po Argentynie (tylko ze tam zdjęcie zrobione było w pełnym słońcu) - nieustannie posuwające się i osuwające czoło lodowca:


Następne zdjęcie to paleta przeróżnych odcieni koloru niebieskiego, w miejscu, które nazwaliśmy kryjówką księżniczki (pomysł Domi :)


Udało nam się też dojrzeć kondora, który szybował majestatycznie na tle lodowca, mieliśmy szczęście, bo nie tak łatwo je tu zobaczyć.


I to co się nam najbardziej podobało - upadek fragmentu lodowca do wody. Tuż przed upadkiem usłyszeliśmy bardzo głośnie odgłosy jakby wyginania i pukania, a następnie ogłuszający huk, gdy oderwała się część lodowca, wszystkim ludziom aż zaparło dech w piersiach.


Bardzo szczęśliwi wróciliśmy pod wieczór do El Calafate, by leniwie spędzić resztę dnia. Następnego dnia znowu wstaliśmy z samego ranka (zauważyliśmy, że codziennie budzimy się o jakichś wczesnych porach i całe dnie chodzimy lekko niedospani, podróże to nie zawsze wakacje :). Po około 3 godzinach jazdy autobusem dojechaliśmy do El Chalten, małej miejscowości na północy parku narodowego. Jej główną atrakcją jest góra Fitz Roy, przez strome i gładkie granie oraz zdradliwą pogodę zaliczana do jednych z najtrudniejszych do wspinaczki na świecie, udało się ją zdobyć dopiero w połowie XX wieku (przy czym jeden ze wspinaczy przy tym zmarł). Samo El Chalten znaczy w języku indian "dymiąca góra" - myśleli oni, że Fitz Roy to wulkan, a to dlatego że szczyt prawie zawsze jest pokryty chmurami.

Tuż przed miastem nasz autobus zatrzymał się w biurze strażników parku, gdzie rozdano nam mapki i przekazano wszystkie istotne informacje, zaskoczyła nas pozytywnie ta bardzo dobra organizacja. Mieliśmy kilka szlaków do wyboru, z czego tak naprawdę osiągalne były tylko dwa, pozostałe były zasypane śniegiem. Zdecydowaliśmy się na trek do Laguny Capri, miał on trwać około 3-4 godzin w jedną stronę, czyli zdążylibyśmy na autobus powrotny do El Calafate.

W samym mieście pogoda była ładna, nad parkiem jednak widzieliśmy już szare chmury. Tak to jest z tym parkiem, że pogoda jest w nim nieprzewidywalna, ale generalnie jest pochmurno i deszczowo-śniegowo przez cały rok. Podobno grupy profesjonalnych alpinistów chcących zdobyć szczyt Fitz Roya muszą czekać po kilka tygodni na warunki dogodne do wspinaczki, a gdy już nadejdą, śpieszą się ile sił, bo aura bardzo szybko się zmienia.

Przeszliśmy przez miasteczko, widząc zaledwie kilka dusz, reszta miasta była jakby opuszczona, okna i drzwi często pozabijane deskami, wyraźnie nie byliśmy w sezonie :) El Chalten jest najmłodszym miastem w całej Argentynie, zostało założone po to, by przypadkiem Chile nie rościło sobie pretensji do tego terenu. Ale w sumie to teraz z pięciu chilijskich chłopa by je zdobyło, więcej widzieliśmy psów na ulicy niż ludzi.

Szlak rozpoczął się od dość stromej wspinaczki wśród drzew, bardzo przypominających polski las, od razu zrobiło nam się weselej. Dotarliśmy do pierwszej z półek skalnych, pod nami rozciągał się widok na piękną dolinę. Wiało tam tak strasznie, że Domi latała na lewo i prawo, do skraju półki zbliżaliśmy się więc bardzo ostrożnie.


Po drodze spotkaliśmy parkę starszych amerykanów z dorosłym synem i z przybłąkanym do nich wielkim, słodkim bernardynem, piesek nas też bardzo polubił i koniecznie chciał być na zdjęciu :)


Bardzo się tego powodu ucieszyliśmy, piesek słodki, a za zdjęcia z takim olbrzymem w Bariloche chcieli po 30 zł, a tu mamy własnego co się do nas łasi i to bezinteresownie :) Jak się później dowiedzieliśmy spotkawszy jeszcze raz tych Amerykanów, piesek za nimi łaził calutki dzień i nawet kąpiel sobie zrobił w lodowatym jeziorze. I jak widać, lubił też podziwiać widoki.


Po około 2,5 godzinach doszliśmy do naszego celu, tarasu widokowego na Fitz Roya. Niestety zgodnie z oczekiwaniami chmury go w całości zakrywały, więc góry nie zobaczyliśmy. Trochę nam było żal, ale cóż, taka tu aura, spotkani później znajomi byli w parku przez ostatnie 3 dni i też nic nie zobaczyli, co nas, jak to Polaków, pocieszyło :) Mieliśmy dobry czas, poszliśmy wiec na około aż doszliśmy do Laguny Capri.


Po ponad 2-godzinnym powrocie z trudem znaleźliśmy otwartą restaurację, zjedliśmy steki zrobione a la pizza (tzn stek na dole, na nim żółty ser i jeszcze do tego szynka, całkiem dobre) i wsiedliśmy do autobusu powrotnego do El Chalten. W tym momencie niebo się trochę rozpogodziło i ujrzeliśmy częściowo góry i ukrytego Fitz Roya.


Następnego dnia o 5 rano wyruszyliśmy do Chile, odwiedzić park narodowy Torres del Paine, jak się okazało jedno z najładniejszych miejsc na tym kontynencie.

PS. Ciekawa sprawa, nasze zdjęcie wulkanu Villarica, to pierwsze w poście o naszej wspinaczce, zostało wybrane przez zespół Picassa jako tzw."featured photo". Do końca nie wiemy co to dokładnie znaczy, ale nasze zdjęcie ukazało się w takiej światowej galerii wybranych zdjęć Picassa i od tej chwili nasze zdjęcia oglądane są i komentowane przez tysiące osób z całego globu. Np. to wybrane zdjęcie miało do tej pory około 77 tysięcy odsłon (wystarczy na nie kliknąć i pojawia się licznik i wpisy, dziękuję mojej Mamie hakerce za tę informację :). Internauci oglądają i komentują nasze zdjęcia też z innych miejsc, np. z Salar de Uyuni czy z amazońskiej dżungli, co ciekawsze komentarze to "ten wulkan przypomina mi Górę Fuji" od jakiegoś Japończyka czy "niech Bóg was błogosławi, bardzo miła z was para" przy zdjęciu nas obu. Ubaw z tych komentarzy mamy niezły, a i ego zostało mile połechtane :)

Kuba

38 - Perito Moreno

39 - El Chalten

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz