niedziela, 12 września 2010

Mróz i biel pustyni Salar de Uyuni


Droga do Uyuni była kręta i dość długa (ok. 8 godzin). Jechaliśmy jakimś lokalnym rozklekotanym autobusem, z plecakami na dachu, wciśnięci w małe siedzonka.


Oprócz nas była tylko czwórka innych turystów, sami Francuzi (1 facet, 3 dziewczyny), reszta pasażerów to rdzenni Boliwijczycy, oczywiście poubierani w swoje śmieszne stroje, pachnący ziemią (a niektórzy oborą...), trzymający pod pachą worek ziemniaków lub łubiankę jajek. W połowie podróży zatrzymaliśmy się w jakimś obskurnym miejscu, niby na jedzenie i toaletę - ale toalety nie było, krzaczków zresztą też nie, więc dziewczyny musiały trochę improwizować. W końcu dojechaliśmy do miasteczka Uyuni i pierwszy widok nas nie zachwycił - jakieś niedokończone budynki, obskurnie i brudno. Drugi widok już na same centrum tylko potwierdził co widzieliśmy na początku. Aż nie mogliśmy uwierzyć, że to miasteczko jest bramą wyjazdową do największej atrakcji Boliwii.

Po przyjeździe mieliśmy zrobić dwie rzeczy: znaleźć hostel z ciepłą wodą i umiarkowanymi cenami (w internecie były tylko jakieś kosmicznie drogie) i znaleźć operatora, który zaoferuje nam dobry trzydniowy tour po Salar (w internecie znaleźliśmy przerażające recenzje agencji, których kierowcy byli np. pijani i turyści musieli takich delikwentów usuwać i sami jeepa prowadzić, kosmos). I tu się przydała solidarność turystów. Zgadaliśmy się z Francuzami, z którymi podróżowaliśmy, że agencji będziemy szukać razem jako grupa. Tak byłoby dla wszystkich lepiej:
- jeepy na Salar standardowo zabierają ze sobą 6 osób, czyli tyle ilu nas razem już było
- jako grupa moglibyśmy dostać lepsze ceny
- jako grupa nie zostalibyśmy "sprzedani" bez naszej wiedzy do jakiegoś kiepskiego biura

Tak więc, stojąc na środku głównego placu, omówiliśmy się na zbiórkę za pół godziny, po czym rozeszliśmy się w poszukiwaniu noclegu. Sprawa szybko została załatwiona, hostel (Avenida) tani, w centrum, z ciepłą wodą, bez ogrzewania - ale nie można mieć wszystkiego. Po zbiórce ruszyliśmy na łowy agencji turystycznych. Zebraliśmy informację z wszystkich polecanych biur i wybraliśmy jedno z nich (Colque), kiwając groźnie palcami i prosząc o dobrego kierowcę. Z góry też odwiedziliśmy urząd imigracyjny i podbiliśmy pieczątki wyjazdowe w paszportach. Resztę wieczoru spędziliśmy w restauracji jakiegoś Amerykanina, gdzie zjedliśmy jedną z najlepszych pizz w naszym życiu (i pyszne ciasto czekoladowe też było!). Samo Uyuni to okropnie brzydkie miasto, szare, rozpadające się budynki, obskurne uliczki itp. - więc szybko ewakuowaliśmy się do hotelu.

Noc, mimo mrozu, była o dziwo bardzo przyjemna (spaliśmy w bieliźnie termicznej i pod czterema grubymi kocami!). Po spakowaniu wychodzimy, a tu Domi pokazuje mi coś i się pyta: czy to lód? Okazało się, że w nocy spadł śnieg i dachy są białe. To nie był zbyt dobry sygnał., zacząłem się zastanawiać co musi się dziać na Salarze.

Zbiórka przed biurem, obowiązkowe czekanie (w Ameryce Południowej nic nie rusza na czas) i w końcu widzimy naszego jeepa i kierowcę. Hmm, nie jest tak źle. Jeep stary, ale jeszcze jary, kierowca też nie młody, ale wygląda na trzeźwego, no i chyba taki to nie będzie zasuwał jak szalony. Pakujemy nasze graty i worki żywności gdzie się da, plecaki lądują na dachu, tuż obok zapasowego zbiornika z paliwem (takie zbiorniki spowodowały w 2008 roku śmierć 16 osób, w tym 13 turystów, gdy dwa jeepy się zderzyły, przeżył tylko pijany kierowca, który spowodował wypadek). W środku może wiele miejsca nie ma, ale nie jest źle. Nasz kierowca na początek wyciąga chipsy i nas częstuje, łapówka chyba jakaś, ale zadziałała, zrobił dobre pierwsze wrażenie. Ruszamy.

Pierwszy przystanek, tuż za miastem - cmentarzysko pociągów. Wspinamy się na wagony, wieszamy jak małpki itd, obowiązkowe fotki gdzie się da i uciekamy, bo strasznie zimno. Jedziemy dalej.


Droga wyboista i dziurawa, rzuca nami w jeepie jak szmatkami. Kierowca zatrzymuje się w pobliżu kilku domków, tam można kupić lokalne ozdoby i przeróżne ubrania. Mojej żonce oczy zaczynają się świecić, ja mocniej ściskam portfel - chyba Domi poczuła zew shoppingu. W końcu po przymierzeniu iluś tam rzeczy kupiła czapkę, ciepłe skarpety i małą lamę-ozdobę. Uff, nie było źle :)

Po pewnym czasie zaczyna się wokół nas robić jaśniej, aż w końcu wjeżdżamy na pustynię solną. Wokół biało jak okiem sięgnąć. Czasem nawet oślepiająco biało, ale to rzadziej, bo słońce raczej się chowa za chmurami. Najpierw wizyta w hotelu solnym i jego muzeum rzeźb solnych. Czytaliśmy, że hotel powstał nielegalnie i jest szkodnikiem ekologicznym na pustyni, nie wspieramy więc hotelu naszymi pieniędzmi i do muzeum wślizgujemy się tajniacko. Rzeźby całkiem ciekawe, Domi najbardziej spodobała się lama, na której mogła niby jechać:


Po krótkiej wizycie ruszamy dalej, na środek Salara. Jak już wspomniałem, Salar de Uyuni jest największą pustynią solną na świecie i jedną z głównych aktrakcji Ameryki Południowej. Pustynia powstała w wyniku połączenia i transformacji kilku prehistorycznych jezior. W najgłębszym miejscu warstwa solna sięga nawet 10 m., ale powierzchnia jest tak równa i tak gładka, że Salar jest wykorzystywany do kalibracji wysokościomierzy w satelitach. W zależności od pory roku, pustynia albo jest całkowicie biała i sucha (i wtedy głównie można porobić takie śmieszne zdjęcia z użyciem perspektywy), albo pokryta warstwą deszczu, przez co przypomina lustro, w którym wszystko się odbija (a wtedy wychodzą kolorowe, nieziemskie zdjęcia). My jesteśmy w porze zimowej, czyli biało, sucho i zimno jak diabli.


A propos pogody, ta po raz pierwszy w naszej podróży zawodzi. Na szczęście nie pada, ale za to chmury są liczne, ciemne i gęste i niebu daleko do pięknego błękitu, który widzieliśmy na zdjęciach. Plus wiatr jest taki, że ledwo stoimy. No i temperatura na oko z minus 10-20 st. (to akurat standard o tej porze roku), co w połączeniu z szalejącym wiatrem daje efekt chłodziarko-zamrażalki. Opatuleni we wszystko co mamy, wciąż czujemy przenikający ziąb, przez co po wyjściu z samochodu na środku pustyni i zrobieniu zaledwie kilku zdjęć, musimy się ewakuować do ciepłego jeepa. No cóż, kiedyś aura musiała nas dopaść. Ale i tak udało nam się zrobić śmieszne zdjęcia:



Następny przystanek to Isla del Pescado, wyspa pełna kaktusów na środku pustyni, o kształcie ryby (stąd nazwa: pescado = ryba).


Tam schowani w budynku zjedliśmy duży obiad i poszliśmy zwiedzać wyspę. Wiatr był jednak taki silny, że zawróciliśmy zanim weszliśmy na szczyt - obawialiśmy się, że Domi dosłownie zwieje! Ale za to mieliśmy okazję pofotografować jeszcze sam Salar, czego efekty możecie zobaczyć poniżej:


Robiło się coraz ciemniej, kierowca zwołał więc nas wszystkich i przez pustynię pojechaliśmy do jakiegoś budynku na środku niczego gdzie mieliśmy nocować. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom nie dostaliśmy prywatnych dwójek, ale cała grupa spała w pokoju 6-osobowym, zapowiadało się więc studenckie życie :) W pozostałych pokojach było już kilka innych wycieczek i ciepła woda była przełączana między zamieszkanymi pokojami. Choć "ciepła" to zbyt duże słowo, woda pod prysznicem była na zmianę "ledwo letnia" lub "pieruńsko zimna", więc co chwila z łazienki dochodziły odgłosy szoku i paniki :)

W końcu w miarę czyści i przebrani w inny zestaw ciepłych ubrań (nie muszę chyba dodawać, że w budynku była temperatura też minusowa) ruszyliśmy do jadalni. Dostaliśmy dużo jeść, piwka też były, w karty też z Francuzami pograliśmy, więc w sumie wieczór jakoś zleciał. Spać (w śpiworkach i bieliźnie termicznej, nakryci kilkoma warstwami kocy) położyliśmy się wcześnie, bo pobudka miała być o 6 rano.

Mimo mrozu noc była całkiem przyjemna. Nieprzytomni zjedliśmy śniadanie, ogaciliśmy się najbardziej jak umieliśmy (Pedro ostrzegł, że będzie bardzo zimno, -20 st - w dzień!) i ruszyliśmy w drugi dzień zwiedzania - tym razem już nie pustynia solna, a piękne laguny w jej okolicach.

Na początku pojechaliśmy na naturalny taras widokowy na wulkan Ollague, o wysokości 5.863 m. n.p.m. Z drugiej strony wulkanu już jest Chile.


Przy okazji zaprosiliśmy też do zdjęcia naszego kierowcę Pedro - to "coś" pod jego prawym policzkiem to zwinięte liście koki, które Pedro podobno żuł by "nie zasnąć" jadąc po jednostajnej pustyni.


Pierwszą laguną była Laguna Canopa. Obecnie w lagunach jest stosunkowo niewiele wody (teraz jest pora zimowa, a nie deszczowa) i przez minusową temperaturę jest ona w dużej części zamarznięta, mimo to widok był przepiękny!


Domi zachwyciła się najbardziej flamingami i nie mogła od nich oderwać aparatu :) Ale trzeba pzyznać, że to piękne ptaki. Zawdzięczają one kolor swoich piór diecie opartej na malutkich małżach. Dowiedzieliśmy się też, że w nocy stają na jednej nodze, by zamarazająca woda uwieziła tylko jedną nogę. Mieliśmy też szczęście zobaczyć ich taniec, super sprawa :)


Po polowym posiłku pojechaliśmy na drugą lagunę - Laguna Hedionda. Była ona dość podobna do pierwszej i równie piękna. I znowu mnóstwo flamingów dreptających w lodowatej wodzie.


Trzecią z rzędu lagunę - Ramaditas - obejrzeliśmy ze szczytu wzgórza, gdzie wiatr był nawet jeszcze silniejszy a temperatura niższa.


Następny przystanek to nie laguna, a Arbol de Piedra, formacja skał solnych na środku pustyni. Najbardziej znana jest skała przypominająca wyglądem drzewko. Powspinaliśmy się tam trochę, aż buty były pełne piasku.


Późnym popołudniem dojechaliśmy do jakichś prostych chatek, które miały służyć nam za nocleg. Obozowisko jest położone przy jednej z największych i najładniejszych lagun - Laguna Colorada - która w porze deszczowej przybiera kolor czerwony. U nas była niebieska, ale i tak wyglądała ślicznie.


Postanowiliśmy więc szybko rzucić bagaże i iść zwiedzać. Do punktu widokowego był ładny kawałek, ale było warto. Szczególnie by zobaczyć widok Domi, która zmęczona usiadła na - jak się jej wydawało - kępce trawy, a to były kaktusy! :)


Co do samego zakwaterowania - "bazowe" to hojne słowo :) Znów spaliśmy w jednym pokoju, zimnym jak w lodówce, łazienka była koedukacyjna i wspólna dla wszystkich wycieczek, wody bieżącej nie było, więc po "sprawie" trzeba było lecieć z wiaderkiem wody ze zbiornika. Po kolacji szybko poszliśmy spać, bo następnego dnia pobudka o 4 rano!

Tak wcześnie rano wstaliśmy po to, by zobaczyć Geiser de Sol de Manana, pole gejzerów, najbardziej aktywnych (i widocznych) o wschodzie słońca. Na polu był smrodek siarki, wysokość wynosiła ponad 5 tys. m n.p.m., więc wszystkich bolały głowy, i jeszcze tak zimno w czasie naszej podróży nie było! Same gejzery nas za bardzo nie zachwyciły, lepszy był natomiast wschód słońca.


Po trudach porannej pobudki i lodowatego wiatru przyszedł czas na mały relaks - podróż do gorących term na świeżym powietrzu. Widok parującej wody na tle wschodzącego słońca był przepiękny!


Nie mieliśmy odwagi przebierać się na takim mrozie, zdjęliśmy więc butki i zamoczyliśmy stopy w gorącej wodzie. Bosko! Tego potrzebowaliśmy!


Od początku naszej podróży mieliśmy to szczęście (albo raczej dobrego kierowcę), że wszędzie byliśmy pierwsi. Do tego, oprócz nas było tylko jeszcze 5 innych jeepów z turystami, co w porównaniu do sezonu (ponad 60 jeepów dziennie!) oznaczało, że tłoku nie było w ogóle i większość atrakcji mieliśmy tylko dla siebie. Tak samo było z termami, gdy my już byliśmy wymoczeni, inne grupy zaczęły dopiero nadjeżdżać.

Następny przystanek to księżycowy krajobraz pustyni Salvadora Dali, nazwanej tak bo przypominała komuś krajobrazy z obrazów Daliego.


Po dłuższej jeździe dojechaliśmy do ostatnich dwóch atrakcji. Pierwszą z nich była Laguna Verde, czyli zielona, ze względu na odcień jej wody:


Drugą z nich była Laguna Blanca, czyli biała, nazwana tak z podobnych jak powyżej powodów, nasz ostatni przystanek w Boliwii:


W tym miejscu zjedliśmy nasz ostatni wspólny posiłek, pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i przesiedliśmy do autobusu mającego nas zawieźć do oddalonej o kilkanaście kilometrów drogi granicy z Chile, a następnie do San Pedro de Atacama - miasta położonego przy najstarszej i najbardziej suchej pustyni na świecie.

Kuba

29 - Salar de Uyuni

3 komentarze:

  1. Fantastycznie, nasze ulubione miejsce w Ameryce Poludniowej.

    Strasznie tam zimno mieliscie, niewiarygodne. No i troche szkoda ze na salarze chmury wam przeszkodzily, ale im dalej na poludnie tym niebo bardziej blekitne, wiec pieknie

    No i az wierzyc sie nie chce, ze na 5800 wyjechalisice! Naprawde az tak wysoko? Niebywale!!!!!

    Pozdro600!!
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. wlasnie sobie zobaczylem wszysciutkie zdjecia, co tu duzo pisac, sadzac po ilosci to Wam to miejsce rowniez sie spodobalo :))

    OdpowiedzUsuń
  3. hejka Maklaki,
    czytamy Waszego bloga i oglądamy fotki.
    Niezła wyprawa... Szczeny nam opadają...
    Tak trzymać!
    Marta & Mati

    OdpowiedzUsuń