wtorek, 28 września 2010

W sercu Chile

Podróż z Mendozy do Santiago była sama w sobie przygodą. Otóż jechaliśmy minibusem z najwolniejszym kierowcą na świecie. Naprawdę, takiego flaka w życiu nie widziałem. Gdy wszyscy wokół śmigali po bardzo szerokich i niemal pustych drogach, nawet wielkie autobusy spokojnie pruły ponad 100-tkę, jego polityką była jazda 20 km/h PONIŻEJ limitu prędkości. Wszystkich pasażerów dosłownie doprowadził do szału! Gdy w rozmowie między sobą użyliśmy słów "speedy gonzales" pasażer obok to zrozumiał i nerwowo zaczął się śmiać. A w dodatku dziadek ten (bo pan był w raczej podeszłym wieku, choć okulary przeciwsłoneczne miał takie, jakby się stylizował na jakiegoś kierowcę-rajdowca) bez przerwy nerwowo coś w tym swoim siedzeniu robił, co chwila zamykał i otwierał centralnie drzwi z głośnym "klik", wyciągał skórzaną saszetkę i coś z niej wyjmował, by po chwili znów ją wyciągnąć i to samo w niej schować, itp itd. I tylko widoki za oknem ratowały tę podróż, wokół piękne górskie krajobrazy i rwące rzeki.


Nie dość że kierowca jak z kosmosu, to jeszcze jeden z pasażerów (Włoch) chyba był jakoś niedomagający na umyśle. Mimo wielu ostrzeżeń, że do Chile nie można wwozić owoców i innych naturalnych produktów, co kontrola graniczna sprawdza, dopiero przy prześwietleniu plecaków, przeszukaniu ich przez strażnika i wezwaniu na bok naszego intelektualnego czempiona, ten z głupim uśmiechem przyznał, że przewozi trochę pomarańczy. I zaczęła się papierkowa robota, jakieś mandaty itp, kolejny półgodzinny poślizg. Do Santiago dojechaliśmy wykończeni psychicznie późnym popołudniem.

Santiago to stolica Chile, mieszka w nim około 1/4-tej wszystkich Chilijczyków, czyli ok. 5 milionów. Miasto samo w sobie nie jest atrakcją turystyczną, przyciągają natomiast okoliczne winnice (największe i najbardziej znane w kraju), kolorowe wzgórza portu Valparaiso i piaski miasteczka Vina del Mar, wszystkie w odległości godziny-dwóch drogi od stolicy.

Los jeszcze bardziej nas dobił na dworcu, trafiliśmy na niezbyt rozgarniętego taksówkarza. Nie wiedział gdzie jest nasza ulica (mimo że była bardzo blisko centrum) - ok, może się zdarzyć. Ale już totalnie opadły mi ręce, gdy mu pokazuję mapę z zaznaczonym hostelem, jak wół wszystko widać, główny plac, największa arteria, jedno proste odbicie w bok i już jest hostel, a ten drapie się po głowie i wzrusza bezradnie ramionami. W końcu widząc nasze chyba niezbyt zadowolone twarze poszedł po resztki rozumu do głowy i poprosił swoich kolegów o wyjaśnienie drogi. Polscy taksówkarze to naprawdę światowa klasa.

Reszta dnia okazała się o wiele przyjemniejsza. Hostel był super (został wybrany przez najbardziej popularną stronę z hostelami jednym z 3 najlepszych miejsc na nocleg w Ameryce Południowej), nasz pokój rewelacyjny, obsługa też równie dobra, nawet basen był, i drzewko pomarańczowe, które Domi tak lubi, negatywne emocje szybko minęły.


Ciśnienie znowu skoczyło nam w górę gdy tuż po 16-tej wygłodniali zaczęliśmy szukać restauracji na obiad - okazało się, że restauracje są zamykane właśnie o 16-tej i dopiero otwierane z powrotem o 20-tej. A w międzyczasie obsługa często siedzi bezczynnie, ale gości wyprasza bo jest już przecież 5 minut po 16-tej, bez sensu. W końcu po intensywnych poszukiwaniach trafiliśmy do chińskiej restauracji, ten naród na szczęście jest pracowity, i jedzenie, choć nie wiedzieliśmy za bardzo co zamówiliśmy, było pyszne. Jeszcze tylko duże zakupy w supermarkecie, piękny zachód słońca i tego dnia nic już więcej mądrego nie zrobiliśmy.


Następnego dnia pogoda była kiepska, padało i było całkiem chłodno, ciężko wiec było wyjść z przytulnego i cieplutkiego pokoju. Dopiero po południu ruszyliśmy zwiedzać miasto, zaczęliśmy oczywiście od ulubionej atrakcji Domi - Teleferico. Na szczycie wzgórza Cerro San Cristobal oprócz tarasu widokowego na miasto była duża figura Matki Boskiej i świątynia u jej stóp, w której nasz papież podczas pobytu w Chile odprawił mszę (jak widać, Jan Paweł II był wszędzie :). Spróbowaliśmy dwóch głównych przysmaków okolicy - empanada de pino (taki duży jak kanapka pieróg z mięskiem, jajkiem i czymś jeszcze w środku, pycha) i mote con huesillo, czyli dziwnego zimnego napoju składającego się z: warstwy pszenicy na dnie, suszonych brzoskwiń i cieczy powstałej z wody, w której gotowały się brzoskwinie, cukru, miodu i cynamonu. Jakkolwiek to brzmi, napój był całkiem dobry.


Zwiedziliśmy jeszcze miejskie parki, główny plac i ulice i doszliśmy do wniosku, że Santiago przypomina nam bardzo Warszawę. Naprawdę, taka południowo-amerykańska kopia naszej stolicy, aż nam się konkretnie za domem zatęskniło. Jedyna większa różnica to metro, do którego uciekliśmy jak się znowu mocno rozpadało - oni mają 5 linii, a stacje są bardzo ładnie i artystycznie pomalowane.

Następnego dnia rano wcześnie wstaliśmy, spakowaliśmy nasze plecaki, zostawiliśmy je na recepcji naszego hostelu i ruszyliśmy zwiedzać główną według nas atrakcję Santiago - pobliskie winnice. Zaledwie godzinę-dwie drogi od stolicy znajduje się zagłębie największych winnic w Chile, ich produkty sprzedawane są na całym świecie. Do wyboru mieliśmy kilka najbardziej znanych, włącznie z Concha y Torro, producentem takich win jak Casillero del Diablo i Frontera, znanych także dobrze w Polsce. Wizyta w tej winnicy jest jednak podobno bardzo komercyjna, zdecydowaliśmy się więc na winnicę Undurraga, polecaną gorąco przez obsługę naszego hostelu. Jest ona całkiem duża (pierwsza dziesiątka w Chile), jej wina czerwone i białe sprzedawane są na całym świecie, a sama winnica jest podobno najładniejsza w okolicy.

Po około godzinie podróży miejskim autobusem dotarliśmy pod bramy Undurraga. Było bardzo słonecznie i ciepło, miła odmiana od deszczy poprzedniego dnia. Dostaliśmy osobistego przewodnika i rozpoczęliśmy tour. Winnica okazała się bardzo rozległa, pełna palm i innej zieleni, tak sobie właśnie wyobrażaliśmy znane francuskie winnice (no może oprócz tych palm).


Ze względu na porę roku zamiast bujnej winorośli widzieliśmy tylko pole pustych krzaczków, widok może nie tak imponujący, ale i tak cieszył oko.


Przewodnik opowiedział nam, jak wygląda proces produkcji różnego rodzaju win i przespacerowaliśmy się po ważniejszych pomieszczeniach. Zeszliśmy też do piwnic, gdzie w dębowych beczkach leżakowało wino lepszej jakości.


Na koniec czekała nas najprzyjemniejsza część zwiedzania - testowanie wina. Trzy różne czerwone i słodka nalewka, jak widać bardzo nam smakowało.


W prezencie dostaliśmy nasze kielichy (niestety musieliśmy je oddać w prezencie hostelowi, bo jak je wieźć w plecakach, a szkoda bo bardzo ładne były), zaopatrzyliśmy się ponadto w butelkę wina, które nam najbardziej smakowało. I poproszono nas o e-maile, manager na Europę ma się z nami skontaktować i napisać, które z ich win dostępne są w Polsce. Czekamy więc na wiadomość, ich wina bardzo nam smakowały, a cena była przystępna (przynajmniej w winnicy, ciekawe jak sprawa wygląda w naszym kraju)

Tak miłym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt w Santiago. Po powrocie do hostelu zabraliśmy nasze manatki, pojechaliśmy na dworzec i w ciągu dwóch godzin byliśmy w Valparaiso.

Miasto to było niegdyś pierwszym przystankiem dla marynarzy po przekroczeniu Cieśniny Magellana i do tej pory pozostało jednym z głównych portów Chile. Jest też jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych tego państwa, a to ze względu na śliczne kolorowe budynki na wzgórzach. Otóż miasto podzielone jest na dwie części: płaską przy oceanie, gdzie na co dzień kwitnie biznes i kręci się życie, i liczne wzgórza w tyle, gdzie znajdują się najstarsze i najładniejsze budynki oraz mnóstwo restauracji itp. Plus na wzgórza można dostać się zabytkowymi windami (najstarsza z nich jest z 1883 roku), które same w sobie stanowią atrakcję.

Po dojechaniu do miasta pierwsze co rzuciło nam się w oczy był wielki budynek parlamentu Chile. Pinochet zdecydował za czasów swojej dyktatury, że parlament zostanie przeniesiony z Santiago do Valparaiso, budowa kongresu kosztowała jakieś gigantyczne pieniądze (ponad 100 mln USD) a teraz zarówno mieszkańcy Valparaiso jak i sami posłowie nie są zadowoleni z takiej lokalizacji parlamentu. Więc nie tylko w Polsce polityczne szopki się dzieją.

Po długim spacerze z plecakami do hostelu (znowu mapa nas oszukała co do dystansu) dotarliśmy pod nieoznakowane drzwi hostelu (a raczej rząd drzwi). Dzwonimy dzwonimy i nic, nikt nam nie otwiera, a myt z tymi plecakami zmęczeni i coraz bardziej źli czekamy. W końcu otworzyły się drzwi obok i wyszła jakaś kobieta, myślałem że to jakiś gość hostelu wychodzi więc wparowałem do środka i zacząłem szukać recepcji. Znalazłem tylko jakieś spodnie, majty i inne ubrania porozwieszane centralnie w korytarzu, gdy lekko zmieszany wyszedłem, okazało się, że to było tej pani prywatne mieszkanie :) Ale przyjęła to na luzie, śmiała się i nawet pomogła nam się skontaktować z właścicielką hostelu. W środku hostelu było bardzo kolorowo, ale też trochę dziwnie, bo się okazało że reszta "gości" mieszka tu od kilku miesięcy czy nawet dłużej i sami swoje pokoje udekorowali (np. w wielki napis "fuck you").

Po zmroku wyruszyliśmy coś zjeść i w poszukiwaniu jakiejś fajnej knajpki w sumie przez przypadek wdrapaliśmy się na najbardziej znane i lubiane wzgórze - Cerro Concepcion. Tam błąkaliśmy się po wąskich i uroczych uliczkach aż do wybicia godziny 20-tej - wcześniej te leniuchy restauracji nie otwierają, Atmosfera była mocno studencka, co chwila mijaliśmy parki lub grupki młodych ludzi, ledwo oświetlone uliczki przypominały trochę Paryż lub Pragę nocą.


W końcu znaleźliśmy fajną włoską restauracje i przy wielkiej desce sera, mięsa, owoców, makaronach i butelce wina nasze humory znacząco się poprawiły. Do domu ledwo doszliśmy, ale klimat był :)


Następnego dnia rano, po lodowatym prysznicu szybko opuściliśmy nasz hostel (dziwiąc się jak dostał tak dobre oceny na hostelworld i hostelbookers, bo w sumie kiepski był), zostawiliśmy nasze bagaże na dworcu, kupiliśmy bilet na nocny autobus do Pucon (cena taka że zawał serca, ponad 400 zł za 12 godzin jazdy, czy wspominałem że Chile jest strasznie drogie?) i zaczęliśmy zwiedzanie.

Najpierw antyczną windą Ascension Concepcion dojechaliśmy na szczyt Cerro Concepcion, wzgórza, które odwiedziliśmy wczoraj w nocy. W dzień ulice były bardzo kolorowe, każdy budyneczek pomalowany inaczej, czuć klimat lekkiej bohemy. I tylko widok trochę psuły całe gęstwiny kabli zwisających w niemal każdym miejscu, czemu oni ich tyle potrzebują nie pojmę.


Po obiedzie w restauracji z chilijska kuchnią (boskie desery!) pokrętnym przejściem doszliśmy do szczytu drugiego wzgórza - Cerro Algre, gdzie swoją rezydencję miała najważniejsza rodzina tych okolic i skąd rozciągał się kolejny ładny widok na miasto. Zjechaliśmy windą do części portowej i tam wsiedliśmy do pociągu-metra w kierunku Vina del Mar.

Vina del Mar to małe miasteczko oddalone zaledwie o 15 minut drogi od Valparaiso, również położone nad oceanem, tym razem jednak nad piaszczystymi plażami. Było ono bardzo popularne wśród bogaczy, którzy chcieli uciec ze swoimi rezydencjami od zgiełku stolicy. Obecnie miasteczko to jeden wielki kurort nadmorski, taki Sopot przy nim to pikuś.

Od razu po dotarciu pierwsze wrażenie bardzo pozytywne, czyste uliczki, zadbana zieleń. Nasz spacer zaczęliśmy od wylegiwania się w słonku na plaży, było super! Ostatnią prawdziwą plaże widzieliśmy w Mancorze w Peru, zdążyliśmy się więc za piaskiem i szumem wody trochę stęsknić :)


Po około dwóch godzinach nieróbstwa poszliśmy zobaczyć resztę miasta. Naprawdę jesteśmy pod wrażeniem, to nie Sopot, to Miami! (tak mówi Domi, która była w obu).


Schludne apartamentowce (obowiązkowo okna zwrócone w stronę oceanu). białe mostki, szerokie ulice otoczone palmami, jest nawet kasyno. A w restauracji meksykańskiej pyszne i olbrzymie potrawy! Zgodnie uznaliśmy, że w tym mieście trochę czasu dałoby się spędzić na relaks.

Ale musieliśmy już wracać do Valparaiso, gdzie czekał na nas autobus do Pucon, zimowej stolicy Chile.

Teskt: Kuba
Oprawa: Domi

Więcej zdjęć poniżej
33 - Chile - Santiago

34 - Valparaiso

35 - Vina del Mar

2 komentarze:

  1. Hej, los maklakos,

    ciesze sie ze chce Wam sie nadrabiac zaleglosci, bo z tego co widzialem na FB to juz jestescie w Ushuai!!!

    pewnie wiec Santiago wydaje sie Wam nie mniej odlegle niz mi :P

    cieszcie sie tym ostatnim miesiacem, wszystkie ogorkowe na Was poczekaja,
    z Waszym tempem zobaczycie jeszcze mnostwo swietnych rzeczy. az nawet jestem ciekaw co oprocz Buenos i Iguacu bedziecie przez ten miesiac zwiedzac... :)

    pozdr!
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Domi! Kuba! Jesteśmy pod wrażeniem - zdjęcia FANTASTYCZYNE a opisy na co najmniej dobrą książkę ;)))
    Korzystajcie ze słońca bo w Wwie leje -a fuj!

    Uściski!
    Ju z rodzinką

    OdpowiedzUsuń