czwartek, 23 września 2010

Salta i pyszne argentynskie steki

Do Salty dojechaliśmy późnym wieczorem. Tu na dworcu rozeszły się nasze drogi z Francuzami - oni mieli zostać w tej okolicy dłużej, ale za to omijali całą Patagonię. Z plecakami doczłapaliśmy do naszego hostelu, położonego przy samym niemal głównym placu i z 30 m od najładniejszego kościoła w mieście - Iglesia San Francisco.


W czasie drogi przeżyliśmy mały szok - powróciliśmy do cywilizacji na skalę europejską! Ba, jest nawet ładniej i kulturalniej niż w Polsce! Ulice czyste i oświetlone, budynki nie rozpadają się i farba z nich nie złazi, samochody jak na naszych drogach, ludzie bardziej z wyglądu przypominają mieszkańców Starego Kontynentu niż Ameryki Południowej, ubrani w "normalne" ubrania a nie warstwy czegoś ziemią pachnącego, brak jest na każdym rogu handlarzy i krzykliwych naganiaczy, dosłownie od pierwszych chwil czujemy się prawie jak w domu! Różnica do przecież bliskiej Boliwii przeogromna, że też tak dwa totalnie różne światy istnieją tuż obok siebie!

W hostelu zrzuciliśmy z siebie plecaki i wygłodniali wyszliśmy na miasto w poszukiwaniu tego, z czego Argentyna, a szczególnie Salta słyną - przepysznych i wielkich steków. Salta jest średniej wielkości miastem (niecałe 500 tys. mieszkańców), znanym głównie z ładnej, kolonialnej architektury (podobno na głównym placu często kręcone są reklamy ekskluzywnych produktów, bo stanowi on dla nich odpowiednie tło) no i właśnie tych steków (kiedyś Salta była głównym hodowcą wołowiny w tej części Ameryki).

Tej chwili oczekiwaliśmy już od bardzo dawna, wręcz za każdym razem gdy musieliśmy wcinać kurczaka z ryżem. Wybraliśmy ładną restaurację w samym centrum i się nie zawiedliśmy. Uhm, wielki stek w sosie grzybowym i pure ziemniaczanym, pycha! A na deser truskawki w pucharku z bitą śmietaną, palce lizać! Zdjęć nie mamy, bo chyba trochę wstyd w restauracji wyciągać wielki aparat i celować w stronę talerza :)

Z pełnymi brzuszkami, poszwendaliśmy się po mieście i w końcu poszliśmy się wyspać. Następnego dnia rano pierwsze co zrobiliśmy to polecieliśmy na dworzec wykupić ostatnie dwa bilety na autobus do Mendozy - startujący późnym wieczorem, podróż 18 godzinna (nasza druga najdłuższa do tej pory podróż autobusem). I tu drugi szok - 500 zł za bilety! Wraz z cywilizacją i pysznym jedzeniem nadeszły więc też horrendalnie wysokie ceny transportu. W tej chwili zatęskniliśmy za cenami Boliwii lub Ekwadoru (tam byśmy zapłacili ok 100 zł za taką wyprawę). Cóż, nie ma róży bez kolców...

Mieliśmy cały dzień dla siebie, postanowiliśmy więc go spędzić na intensywnym zwiedzaniu miasta i konsumowaniu steków. Pogoda piękna, słońce miło grzało, idealne warunki na spacery. Zaczęliśmy od głównej ulicy handlowej. Domi najbardziej ucieszyła się z wizyty w wielkiej i wreszcie porządnie wyposażonej drogerii, wyszła z zapasami na następne dwa miesiące :) Tu na głównym placu, z workiem kosmetycznych łupów:


Pochodziliśmy po co ciekawszych uliczkach i zwiedziliśmy różne kościoły. Najbardziej podobała nam się Katedra, w której właśnie była jakaś uroczystość. Ciekawe również było wnętrze już wspomnianego Iglesia San Francisco, którego główną atrakcją jest figurka Dzieciątka Jezus, poświęcona przez naszego papieża. W czasach chrystianizacji Ameryki Południowej, tubylcy nie mogli uwierzyć w to, że Jezus był synem pasterzy, tak więc przyjęło się przedstawiać całą rodzinę jako rodzinę królewską. Prawdę mówiąc trochę dziwnie taki Jezusek wygląda:


W międzyczasie jeszcze zjedliśmy obiad, oczywiście steki. W końcu poszliśmy skorzystać z Teleferico - kolejki linowej wiodącej na szczyt pobliskiego wzgórza. Teleferico to ulubiona atrakcja Domi, jeśli miasto je ma - my je zawsze odwiedzamy, z drugiej strony zawsze jest na górze fajnie. I tak też było tym razem. Dojechaliśmy na szczyt wzgórza San Bernardo. gdzie zastaliśmy piękny park, mnóstwo zieleni, mini rzeczki tworzące wodospady, krótko mówiąc urocze miejsce by spędzić popołudnie. I widoki na miasto też były całkiem ładne.


Zjedliśmy w kawiarni przepyszne lody, tak się zrelaksowaliśmy, że udało nam się nawet zasnąć na murku, przynajmniej do czasu aż przegonił nas jakiś nerwowy pan z obsługi.

Po zjeździe do miasta poszliśmy do parku San Martin, gdzie też było zielono i ładnie. Tam siedząc nad jeziorkiem Domi obserwowała kaczki, a ja pisałem na naszym małym laptopie bloga.


Po zmroku, gdy zbliżał się czas odjazdu, wróciliśmy do naszego hostelu po plecaki, poszliśmy na dworzec autobusowy i wsiedliśmy do autobusu do Mendozy, czekała nas 18-to godzinna podróż.

Kuba

31 - Argentyna - Salta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz