wtorek, 28 września 2010

Wulkan Villarica dał nam po łapkach


Przyzwyczailiśmy się już do nocnych podróży, więc i tym razem poszło gładko. Około 9 rano byliśmy w Pucon, mieście położonym na granicy Krainy Jezior i Patagonii. Choć nieduże, Pucon uważane jest za centrum sportów zimowych w Chile. W zależności od pory roku najbardziej popularne są: stoki narciarskie na wulkanie Villarica w zimę lub wspinaczka na samą Villarica latem.

Z wyglądu Pucon bardzo przypomina Zakopane, drewniane domki, zatrzęsienie restauracji, hosteli, sklepów z odzieżą zimową itp. Wszystko w zasadzie zgromadzone jest na jednej ulicy, więc po 20 minutach jest się obeznanym z miasteczkiem. Widoki Pucon ma chyba jednak ładniejsze niż nasz odpowiednik: z jednej strony łańcuch górski z dymiącą Villaricą na czele, z drugiej strony wielkie jezioro o nazwie tej samej co wulkan.


Do Pucon przyjechaliśmy głównie dlatego, że miasto położone jest w uroczym miejscu i było po drodze do argentyńskiej Patagonii. Kiełkowała w nas również myśl, by może spróbować wspinaczki na sam wulkan, aktywny do tej pory, z wysokością 2.847 m n.p.m.

Nasz hostel znajdował się w drewnianym domku na obrzeżach miasteczka, dostaliśmy śliczny pokój z łóżkiem z niebieską pościelą i z wielkim oknem, z którego widać było wulkan i góry. Przed nami była tylko wolna przestrzeń, więc widok mieliśmy wspaniały.


Po włączeniu piecyka zrobiło się tak ciepło i przytulnie, że postanowiliśmy przez jakiś czas zakopać się w pościeli i popatrzeć na góry. Najpierw jednak skoczyliśmy do supermarketu i po raz pierwszy chyba w naszej podróży zjedliśmy pyszne typowo polskie śniadanie: świeżutkie bułeczki z szynką i serem, jajecznicę i parówki, nawet nie wiecie jak nam tego brakowało!

Główną atrakcją hostelu był jednak mały czarny piesek, którego nazwaliśmy Czarna Kuleczka, słowa nie potrafią tego oddać jaki on był słodki, jak on się ruszał, jak pędził na nasz widok i wskakiwał na kolana, jak się łasił, skradł on serca nasze i wszystkich gości, a patrząc na komentarze w internecie przy tym hostelu - chyba każdego odwiedzającego.


Po południu w końcu wygrzebaliśmy się z naszej norki i poszliśmy do centrum. Najpierw spróbowaliśmy podobno najlepszej pizzy w mieście, później odwiedziliśmy szwajcarską ciastkarnię poleconą przez Michała i Magdę. Z pełnymi brzuchami zaczęliśmy rozglądać się za agencją, która zorganizowałaby nasze wyjście na wulkan. I tu dowiedzieliśmy się kilku informacji, po których zaczęliśmy zastanawiać się nad powodzeniem naszej wyprawy.

Po pierwsze pogoda tego dnia była dość kiepska, a następnego dnia miała być jeszcze gorsza, mnóstwo chmur, mocne deszcze i bez szans na wyjście. Przejaśnienie zapowiadano na za dwa dni, i to tylko na maksymalnie jeden dzień, później znowu miało być pochmurnie i deszczowo. Cała wyprawa zależała więc od pogody tego jednego dnia.

Po drugie, jak się okazało szczyt wchodzenia na wulkan przypada na lato, gdzie śniegu jest znacznie mniej, jeśli jest to w miarę płytki, a wyciągi narciarskie, poważnie skracające drogę na szczyt, działają z samego rana. Teraz gdy my byliśmy, była zima, pogoda idealna dla narciarzy, ale dla wspinaczy po wulkanie już nie. Podobno sama wspinaczka miała być przez to ciężka, dodatkowo wyciągi narciarskie rano w zimę nie działały, więc zamiast wspinaczki 3,5 godzinnej po stosunkowo płytkim śniegu zapowiadała się 5,5-6 godzinna walka o przetrwanie w śniegu puszystym i za kolana.

Muszę przyznać, że trochę strachu wkradło się w skądinąd nasze mężne serca. Na pogodę wpływu nie mieliśmy, postanowiliśmy więc, że jutrzejszy dzień się poodbijamy, przedłużymy nasz pobyt w Puconie o jeden dzień i zobaczymy czy warunki staną się sprzyjające do wspinaczki. Co bardziej nas martwiło - wiedzieliśmy, że nie jesteśmy czempionami trekingu (lekko mówiąc), Kanion Colca i wyspa Isla del Sol dały nam się mocno we znaki, szczególnie żonce, która wspinaczkę zaczęła darzyć prawdziwa antypatią. Ale wizja zdobycia wulkanu była zbyt pociągająca, postanowiliśmy więc spróbować swoich sił.

W drugim dniu pobytu w Pucon faktycznie padało, było pochmurnie i zimno, ograniczyliśmy więc naszą aktywność do tego, co misie lubią najbardziej: jedzenia, jedzenia i leżenia. Przy okazji nadrobiliśmy też trochę zaległości w kontaktach z rodzinką, dzień wiec szybko minął. A po zachodzie słońca obserwowaliśmy z naszego ogrodu, jak wulkan Villarica wypluwa z siebie lawę:


Dzień trzeci okazał się być, zgodnie z prognoza, całkiem pogodny. Stawiliśmy się przed biurem naszej agencji (Andesmar) o 7 rano gotowi do akcji. Dostaliśmy kurtki, spodnie, buty, czekany i plecaki pełne sprzętu (raki, kaski itd). Okazało się, że grupa Brazylijczyków, która miała z nami jechać, jednak się rozmyśliła, zostaliśmy więc tylko my dwoje i nasz przewodnik, Rodrigo. Minibusikiem dojechaliśmy do parku, tam już było kilka większych grup zbierających się do wyjścia. I pierwszy zgrzyt z naszą agencją pojawił się na starcie. Otóż działał mały wyciąg, który oszczędzał około 50 minut wspinaczki, i większość grup z niego skorzystała. My nie mogliśmy, nasz przewodnik zaczął coś pokrętnie tłumaczyć, że ich agencja nie ma umowy z wyciągiem i trzeba będzie jednak iść, itp. Trochę się wkurzyliśmy, bo widać że oszczędzają nawet takie śmieszne pieniądze naszym kosztem. Kasa wyciągu była zamknięta więc nie mogliśmy kupić biletów nawet prywatnie, zacisnęliśmy wiec zęby i zaczęliśmy iść.

Sam początek był łatwy, szliśmy drogą ubitą przez narciarzy, dobrze się zapowiadało. Niestety po około 10 minutach przewodnik stwierdził, że lepiej będzie iść na skrót by zaoszczędzić kilka minut i zeszliśmy na pobocze, a tam zaczęły się schody. Śnieg był tu gruby i miękki, nogi nam się zapadały po kolana a stopy ślizgały na pokrywie lodu pod śniegiem, często po kroku wprzód ślizgaliśmy się w dół i trzeba było zabawę powtarzać. Zajęło nam około godziny, zanim doszliśmy do miejsca gdzie kończył się wyciąg krótki (tam reszta grup po dojechaniu dopiero rozpoczynała wspinaczkę) a zaczynał wyciąg długi. Rozciągał się stąd piękny widok na ośnieżony wulkan:


Niestety ten drugi wyciąg nie działał (dla nikogo tym razem), więc po krótkim postoju, już wraz z kilkoma grupkami, ruszyliśmy pod górę. I tu śnieg znowu był zdradliwy, czasem był ubity i w miarę płytki, za to ślizgi jak lód, częściej jednak był jeszcze bardziej puszysty i gruby, tym razem regularnie zapadaliśmy się powyżej kolan, kilka razy zdarzyło się Domi wpaść prawie do pasa. Szło się więc okropnie. Przerwy były bardzo rzadkie (co około 50 minut), więc zmęczenie coraz bardziej zaczynało się w nas wkradać a oddech coraz ciężej było złapać. Ludzie z różnych grup zaczęli się wykruszać i wraz z przewodnikami wracali na dół. My mieliśmy tylko jednego przewodnika, gdyby jedno z nas padło, wiedzieliśmy że oboje będziemy musieli wrócić, ta wiedza nas motywowała i pchała do przodu. Plus widoki na coraz bardziej oddalony dół były takie ładne.


Ale jak się okazało to nie wystarczyło. Droga stromo pięła się w górę i w górę, słońce świeciło ostro wiec było nam gorąco ale za to wiatr był lodowaty, gruby śnieg pozbawiał ostatnich sił, wspinaczka była coraz wolniejsza. Ludzie wokół nas padali jak muchy i rezygnowali z dalszej wyprawy, z dużych grup zostały garstki najbardziej zaciętych zawodników. My się na zdjęciach uśmiechamy, ale to dlatego że robiliśmy je tylko w czasie postojów, i dopiero po tym jak trochę odpoczęliśmy, w międzyczasie było ciężko dojrzeć uśmiech na naszych buziach :)


Po ponad 4 godzinach mieliśmy już tego wszystkiego dość. Przed nami była jeszcze najbardziej męcząca część, godzina mozolnej wspinaczki po śniegu i godzina wpełzania po stromym lodzie z użyciem czekanów i raków na butach, a czekał nas jeszcze ponad dwugodzinny powrót. Po rozmowie z przewodnikiem doszliśmy do wniosku, że się poddajemy i wracamy. Staliśmy na skalne półce, ciężko oddychając, i patrzyliśmy na wulkan, który wydawał się być tak blisko.


Byliśmy tak zmęczeni, że nawet nie poczuliśmy wielkiego żalu, że sobie odpuszczamy. Z drugiej strony, byliśmy naprawdę z siebie dumni (ja z żonki najbardziej, bo szła dzielnie i nie narzekała prawie wcale) że weszliśmy tak wysoko. Warto było nawet dla tych przepięknych widoków pod nami i dla poznania granicy zmęczenia dla naszym ciałek zahartowanych kilkuletnią pracą biurową :)


Ubraliśmy się w grube kurtki i spodnie i założyliśmy na pupy coś w stylu fartuchów, dzięki którym mieliśmy zjechać na owych pupkach na dół. Czasem się to udawało, częściej jednak zapadaliśmy się niemal cali w gruby śnieg, więc i tym razem biały puch dał nam po łapkach. Dzięki mojej piórkowej wadze częściej się zapadałem, Domi natomiast udawało się całkiem ładnie śmigać, pomagała mi wtedy zjeżdżając za mną i pchając swoimi nogami moje plecy, taka z niej dobra żonka :) Dopiero pod koniec zejścia trafiliśmy na cieńszy i bardziej ubity śnieg i z dzikimi okrzykami osiągnęliśmy kosmiczne prędkości zjazdowe, śmiechu było wtedy co nie miara. Schodziliśmy ponad dwie godziny, na sam koniec po stoku pełnym narciarzy i snowboardzistów.

Podsumowując, trochę nam żal, że nie daliśmy rady zdobyć wulkanu. Pocieszamy się tym, że warunki były naprawdę ciężkie i nie byliśmy jedynymi, którzy zrezygnowali, większość wchodzących poddała się nawet przed nami. Z drugiej strony zebraliśmy się na odwagę i spróbowaliśmy. I według mnie jak na nas doszliśmy bardzo daleko, nawet nie oczekiwałem, że wytrzymamy 7 godzin takiej katorgi. No i widoki były przepiękne!


Resztę dnia spędziliśmy leniwie w hostelu, szykując zapasy i zbierając siły na 12-godzinną podróż następnego ranka do Bariloche, zimowej stolicy Argentyny, gdzie postanowiliśmy wziąć odwet na śniegu i opanować trochę jazdę na nartach :)

Tekst: Kuba
Oprawa: Domi

36 - Pucon

4 komentarze:

  1. Przepiekne zdjecia. Niesamowite ze widzieliscie jak ten wulkan zial w nocy.

    Nie dziwie sie ze sie zmeczyliscie. U nas to busiki dojezdzaly na kolach do tego dlugiego wyciagu - i tam za to mysmy nie mieli wyboru i trzeba bylo za niego placic i nim jechac. No i snieg byl wszedzie ubity, a w takim kopnym to wysilek nieporownywalny. Fajnie ze na te polke wyszliscie bo stamtad widoki naprawde fenomenalne.
    Mam nadzieje ze nie zalujecie jednego dnia postoju w Puconie.
    Czekam na Bariloche
    Bardzo fajnie Was czytac do sniadania :)
    Pozdr!
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. ależ macie niesamowite wakacje! Totalnie super przekrój krajobrazów, wysokości, klimatów i temperatur!
    I te wina w winnicach... mniam. Chyba też pierdolnę robotę i wyruszymy Waszym szlakiem!!!

    P.S.
    a póki co to my tu musimy w biurze napinać... a za oknem deszcz, szaro i wieje...

    OdpowiedzUsuń
  3. A dla mnie i tak jesteście niezwyciężeni :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiem, ze Polaka nic tak nie pocieszy jak porazka innego Polaka, zatem "pochwale" sie, ze my sie ostatnio poddalismy w drodze na Gore Kosciuszki (najwyzszy szczyt Australii). Tez wchodzilismy zimą (bo po mco latem, jak "normalni" ludzie). Widocznosc nam spadla do kilku metrow, wiatr ze 150 km no i sie wycofalismy. A bylo blisko! Jest po co wracac!

    Pozdr. z Nowej Zelandii,
    Anka J.

    OdpowiedzUsuń