piątek, 24 września 2010

Z wizytą w winnicach Mendozy


Po długiej przerwie teraz piszę ja - Domi. Ostatnio głównie Kuba się produkował, co wynikało po części z tego, w przeciwieństwie do mnie Kubuś nie ma choroby lokomocyjnej i może pisać w autobusach, a ostatnio mieliśmy kilka długich przejazdów.

Po 18-godzinnej podróży nocnym autobusem dojechaliśmy do Mendozy około godziny 16. Większość czasu przespaliśmy totalnie napchani serwowanymi w autobusie posiłkami (w sumie karmili nas aż trzy razy!). Na miejscu znowu czekał nas szok kulturowy - tym razem okazało się, że w taksówkach mają taksometry! Ominęła więc nas stała część programu, czyli targowanie się z kierowcą o cenę przejazdu :)

Nasz hostel okazał się bardzo przyjemnym miejscem, z dużą kuchnią w pełni wyposażoną i ładnie urządzonym pokojem, który miał nawet takie luksusy jak firanki, szafkę, telewizor i żyrandol (we wszystkich krajach, które do tej pory odwiedziliśmy zawsze z sufitu straszyła łysa żarówka!). Jednak największą (przynajmniej dla mnie) atrakcją hostelu był gratisowy kieliszek czerwonego wina każdego wieczoru :)

Mendoza jest argentyńską stolicą wina. Podobno 70% tego trunku produkowanego w kraju pochodzi właśnie z tych okolic! A że jestem winnym stworzonkiem, już zacierałam ręce na myśl o wizycie w okolicznych winnicach :)

Miasto od razu przypadło nam do gustu, między innymi ze względu na pogodę. Było ciepło i słonecznie (Mendoza ma ok. 360 słonecznych dni w roku!), więc od razu po przyjeździe wyruszaliśmy na spacer w stronę centrum. Znowu zachłysnęliśmy się utęsknioną cywilizacją i na widok McDonalda od razu pobiegliśmy na hamburgera z frytkami i Colą. Zamiast BigMaca zjedliśmy jakąś lokalną wersję, ale równie pyszną. Na deser obowiązkowo lody, też z McDonalda :)

Z napchanymi brzuszkami pospacerowaliśmy po centrum miasta odwiedzając między innymi główny plac, Plaza Independencia, z pięknie podświetlonymi fontannami.


Postanowiliśmy, że na ten dzień to koniec atrakcji i grzecznie pomaszerowaliśmy do hostelu pamiętając o przysługującym nam kieliszku wina przed snem :)

Następnego dnia od rana znowu była wspaniała pogoda, mogliśmy więc wskoczyć w shorty (za którymi zdążyliśmy już zatęsknić) i ruszyliśmy na dość długi spacer w stronę parku San Martin. Po drodze nie mogliśmy się nadziwić jakim wspaniałym miastem jest Mendoza. Być może szliśmy przez jakieś wypasione okolice, ale prawie wszystkie domy, które mijaliśmy, były przepiękne, bardzo zadbane, z malutkimi ogródkami. Co za odmiana po obskurnej i brudnej Boliwii!

Spacer do parku okazał się naprawdę długi, szliśmy chyba z godzinę zanim dotarliśmy do pięknej głównej bramy, która została sprowadzona z Anglii (oryginalnie wykonana dla tureckiego sułtana Hamida II). Cały park zajmuje obszar około 420 hektarów i znajduje się w nim wiele przeróżnych atrakcji, m.in. jeziorko na którym można pływać kajakami, boiska, place zabaw dla dzieci, a także zoo.

Zaczęliśmy od wizyty w punkcie informacyjnym, gdzie miła pani dała nam mapkę całego terenu. Uzbrojeni w szczegółowe informacje (m.in. odnośnie odległości) ruszyliśmy najpierw w stronę jeziora. Usiedliśmy w kafejce nad brzegiem, żeby chwilę odsapnąć wcinając przy okazji lody :) Zrobiliśmy też kilka zdjęć okolicy i zgodnie ustaliliśmy, że rezygnujemy ze spaceru wokół jeziora na rzecz wizyty w zoo, które znajdowało się na drugim końcu parku.


W międzyczasie okazało się, że woda, którą mieliśmy w plecaku, jakimś cudem się otworzyła i cała zawartość butelki wylała się do środka! Na szczęście było ciepło, więc po krótkim spacerze z pustym plecakiem i całą jego zawartością pod pachą wszystko wyschło.

W drodze do zoo trafiliśmy na plac zabaw dla dzieci i złapała nas jakaś głupawka, więc zaczęliśmy korzystać ze wszystkich atrakcji - drabinek, zjeżdżalni, huśtawek, itp. Było śmiesznie!


Po dłuuuuugim spacerze (chyba z 5 km?) dotarliśmy wreszcie do zoo, które jak się okazało jest położone na górze, więc chcąc odwiedzić wszystkie zwierzaki trzeba się trochę powspinać. Zoo w Mendozie nas całkiem pozytywnie zaskoczyło, bo mają tam naprawdę bardzo dużo przeróżnych zwierząt, m.in. lwy, tygrysy, słonie, hipopotamy, zebry, małpki, itp. Niestety część zwierzaków żyje moim zdaniem w fatalnych warunkach i ich klatki/wybiegi są przerażająco małe, przynajmniej w porównaniu do tego co widziałam w naszym warszawskim zoo. Zrobiliśmy znowu mnóstwo zdjęć (tak już mam, że się zachwycam każdym napotkanym na drodze stworzonkiem) i ledwo żywi ze zmęczenia ruszyliśmy w bardzo długą podróż powrotną.


Tego dnia przeszliśmy naprawdę sporo kilometrów (spokojnie ponad 20), więc jesteśmy zadowoleni, że nasza kondycja fizyczna z każdym dniem jest coraz lepsza! :)

Zanim poszliśmy do hostelu wstąpiliśmy jeszcze do restauracji, która jako danie dnia serwowała stek z ziemniakami oraz lampką wina w całkiem przyzwoitej cenie. Niestety w Argentynie nie ma już tak wspaniale niskich cen zestawów lunchowych jak w krajach, które dotychczas odwiedziliśmy i tu często w takim zestawie jest tylko jedno danie plus napój, ewentualnie deser. Często więc ciśnienie nam skacze na widok cen w karcie, ale może czas się powoli przyzwyczajać, w końcu za ok. 5 tygodni wrócimy do Europy i europejskich cen ;)

Następny dzień okazał się jednym z fajniejszych w całej naszej podróży - coś na co długo czekaliśmy, czyli wizyta w argentyńskich winnicach. Ponieważ bardzo nie lubimy zwiedzania w zorganizowanych grupach (często niestety się nie da inaczej), więc oczywiście nie wybraliśmy się na żaden zorganizowany tour tylko postanowiliśmy zrobić to na własną rękę. Mieliśmy do wyboru dwa kierunki ale zdecydowaliśmy się na Maipu, bo podobno jest ciekawsze. Z samego rana wsiedliśmy więc w lokalny autobus o numerze 10-172 i po około 40 minutach dojechaliśmy do małej miejscowości Maipu (z niewielką pomocą kierowcy udało nam się wysiąść we właściwym miejscu). Od razu wypożyczyliśmy dwa rowery (które najlepsze lata miały już dawno za sobą) w polecanej przez Lonely Planet wypożyczalni Coco Bikes. Dostaliśmy też małą, dość prostą mapkę z zaznaczonymi winnicami. Postanowiliśmy dojechać do końca trasy pokazanej na mapie (ok. 20 km) i zacząć zwiedzanie od ostatniej winnicy, a potem zobaczyć jeszcze kilka innych w drodze powrotnej.

Początkowo trasa trochę nas rozczarowała, bo jechaliśmy asfaltową drogą wśród ciężarówek i samochodów (mnie taka jazda strasznie stresuje, bo jakoś nie mam zaufania do takich dużych pojazdów i zawsze wydaje mi się, że ktoś we mnie wjedzie!), jednak już po kilku kilometrach zrobiło się bardzo ładnie i mogliśmy podziwiać całe pola pełne winorośli. Droga była trochę pod górę, więc nieźle się musieliśmy namęczyć zanim dotarliśmy do ostatniej winnicy ;)


Pierwsze zwiedzanie przypadło na Carinae. Jest to bardzo przytulna, rodzinna winnica, założona przez parę Francuzów (którzy podobno wcześniej nie mieli pojęcia o produkcji wina), której wyroby nie są sprzedawane do supermarketów a jedynie na zamówienie odbiorców. Gdy tylko wjechaliśmy rowerami na teren posiadłości od razu podbiegła do nas młoda dziewczyna oferując zwiedzanie od zaraz. Mieliśmy okazję zobaczyć miejsce, w którym powstaje wino, dębowe beczki, w których leżakuje, kilka butelek reprezentujących rodzaje wina produkowane w tej winnicy oraz usłyszeliśmy kilka ciekawych informacji na temat całego procesu produkcji. Na deser najprzyjemniejsza część programu, czyli degustacja :)


Oprowadzająca nas dziewczyna nalewała nam po kolei 3 gatunki wina, wcale nie żałując, więc po trzecim byliśmy już uśmiechnięci od ucha do ucha! Tak nam się spodobało, że od razu kupiliśmy butelkę jednego z lepszych win tej winnicy, stanowiącego mieszankę malbec i cabernet savignon.

Wsiedliśmy na rowery i zgodnie stwierdziliśmy, że po trzech kieliszkach jazda stała się o wiele przyjemniejsza. Kolejnym naszym przystankiem, po około 3 kilometrach, była winnica Di Tomasso, najstarsza z winnic (z 1830 roku!), tym razem założona przez włoską rodzinę. Ponieważ całe to pedałowanie pod górkę nieźle nas zmęczyło, ogromnie się ucieszyliśmy na widok restauracji znajdującej się na terenie posiadłości Di Tomasso. Zdecydowaliśmy się na zestaw dnia (lasagna!), złożyliśmy zamówienie i w oczekiwaniu na obiad ruszyliśmy na zwiedzanie winnicy. Tym razem pani, która nas oprowadzała wydawała się większą profesjonalistką od poprzedniej. Szczegółowo opowiadała o procesie produkcji, leżakowania, itp. W tej winnicy bardzo spodobała nam się piwnica z wielkimi beczkami. Była też olbrzymia beczka, w której kiedyś było wino, a teraz służy jako miejsce do przechowywania butelek z winem.


Na koniec oczywiście znowu degustacja (tym razem 3 gatunki wina i słodka nalewka sporządzana według przepisu babci Di Tomasso).


Byliśmy już trochę pijani po takiej ilości wina, ale żeby nas dobić, do zestawu obiadowego (czyli naszej przepysznej lasagni) też dostaliśmy po pełnym kieliszku! Obiad zjedzony w winnicy był jednym z lepszych jakie jedliśmy! Lasagna rozpływała się w ustach, wino było wyśmienite, a wcześniej wcięliśmy chyba cały bochenek świeżego chleba z oliwą. Pycha!


Zrobiliśmy sobie jeszcze krótki spacerek pomiędzy krzaczkami winorośli, niestety o tej porze roku są one suche, ale i tak wszystko wygląda pięknie.


Ledwo udało nam się wsiąść na rowery z tak pełnymi brzuchami! (nie wspominając już o ilości wypitego wina!), jednak jakimś cudem dojechaliśmy do trzeciej winnicy - Trapiche. Ta jednak zupełnie nie przypadła nam do gustu. Była wielka, wydała nam się zupełnie bez klimatu, nastawiona na masową produkcję, więc szybko stamtąd uciekliśmy. Postanowiliśmy też, że nie będziemy już zwiedzać tak dokładnie pozostałych winnic (wszystkie wizyty wyglądają mniej więcej tak samo) a za to pooglądamy je sobie z zewnątrz.

Ostatnim celem naszej trasy było muzeum La Rural, posiadające między innymi kolekcję narzędzi do robienia wina z 19. wieku. Wizyta w muzeum jest bezpłatna i ilość okazów jest naprawdę imponująca, szkoda tylko, że nie ma żadnych tabliczek opisujących poszczególne przedmioty.


Największe wrażenie zrobiły na nas ogrooomne beczki, w których leżakowane jest wino, mieć taką (oczywiście pełną) we własnej piwnicy!


Pospacerowaliśmy wśród eksponatów i po kilku minutach wsiedliśmy na rowery, odwieźliśmy je do wypożyczalni, po czym wsiedliśmy do autobusu w stronę Mendozy.

Pierwotnie planowaliśmy jeszcze tego samego dnia wypić wieczorem butelkę kupionego wina, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że winko pojedzie z nami do Chile, bo na dziś mamy już dość :) Poza tym następnego dnia z samego rana mieliśmy jechać do Santiago, a trzeba było się jeszcze spakować no i choć trochę wyspać.

Domi

32 - Mendoza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz