czwartek, 16 września 2010

I fell in love with San Pedro

Po szybkiej odprawie granicznej znaleźliśmy się w Chile. Autobus jeszcze godzinę wiózł nas do San Pedro, ale droga po tej stronie była już asfaltowa i jechało się bardzo przyjemnie. Gdy dotarliśmy do miasteczka przeżyliśmy mały szok - ładnie, schludnie, wszędzie infrastruktura dla turystów - jaka różnica w porównaniu do obskurnego Uyuni! San Pedro to małe, niemal całe białe, 2-tysięczne miasteczko, położone tuż przy pustyni Atacama, najstarszej i podobno najbardziej suchej na świecie. Okazało się całkiem urocze, Domi najbardziej spodobał się biały kościółek w samym centrum (podobno całkiem stary jak na Chile, bo z 1641 r.).


Drugie wrażenie - Chile jest strasznie drogie, wszystko kosztuje tutaj z pięć-dziesięć razy więcej niż w Boliwii i tak z 50-100% więcej niż w Polsce. Za każdym razem gdy mam za coś płacić, to aż czuję wyrzuty sumienia i mały ból serca :) Ludzie za to uśmiechnięci, wyluzowani, pogoda śliczna, słońce grzeje i temperatura na krótki rękawek, jak dobrze po mrozach Salara!

Znaleźliśmy uroczy hostel tuż obok miejsca, gdzie nasi Francuzi postanowili nocować. Najpierw z dwoma Francuzkami poszliśmy poszukać biletów na dalszą podróż - my do Salty w Argentynie, one do Santiago w Chile - bo wg przewodników busy jeździły tylko w wybrane dni. Okazało się jednak, że połączenia są na każdy dzień, co nas ucieszyło, bo mieliśmy czas pozwiedzać okolice San Pedro.

Krążąc w pobliżu naszego hostelu zaczepił nas jakiś brodaty, uśmiechnięty facet, wesoło i dobrą angielszczyzną zapraszając na udział w jego tourach. Pogadaliśmy z nim chwilę, zrobił na nas bardzo wrażenie i, choć jego agencja nie figurowała w żadnym przewodniku, zapisaliśmy się w czwórkę w jego firmie na wycieczkę na ten sam dzień do Valle de la Luna, czyli Księżycowej Doliny. Zdążyliśmy się tylko przebrać i busik na nas już czekał.

I nie mogliśmy lepiej trafić! Byliśmy tylko we czwórkę, naszym przewodnikiem był ten sam brodaty właściciel agencji - Erich (mimo niemieckiego imienia rodowity Chilijczyk) - który co chwila nas rozśmieszał do łez swoimi tekstami. Pojechaliśmy wcześniej niż inne grupy, więc wszystkie atrakcje mieliśmy tylko dla siebie - gdy zwalały się tłumy, my już odjeżdżaliśmy. Erich nie traktował nas jak bydła na spędzie, w bardzo ciekawy sposób opowiedział nam historię regionu i pustyni Atacama. Polubił też bardzo nasz aparat, więc zdjęć robił nam we dwójkę mnóstwo. Dosłownie człowiek-orkiestra, pełen energii i humoru.

Naszą podróż rozpoczęliśmy od punktu widokowego na Cordillera del Sal. Widok zaparł nam dech w piersiach! Staliśmy na wąskiej półce skalnej, a przed nami roztaczała się głęboka przepaść, Domi od razu skojarzyła się ona z Wielkim Kanionem w Kolorado. Zdjęcia nie oddadzą tego w pełni, tego poczucia przestrzeni wokół i pod nami.


Następnie pojechaliśmy do Valle de la Muerte, czyli Doliny Śmierci. Dolina ta tak naprawdę nic ze śmiercią nie ma wspólnego. Kiedyś nazywała się Doliną Marsjańską ze względu na jej kolory i pozaziemski krajobraz, ale pewien francuski duchowny, propagator pustyni Atacama na świecie, nie potrafił nazwy poprawnie wymówić i ją przejęzyczał - a że Śmierci brzmi może trochę bardziej ekscytująco niż Marsjańska, stąd błędna nazwa się przyjęła. I znowu widoki były piękne:


Po podziwianiu dolin z góry nadszedł czas na zwiedzanie z dołu. Erich podwiózł nas do kanionu w pustyni, całego zrobionego z soli, przez który przespacerowaliśmy sobie w spokojnym tempie.


Wyjaśniło się też, czemu mowa o pustyni lub skałach solnych a białego morza wokół nas nie widać. Otóż warstwę wierzchnią stanowi zaschnięte od wielu lat błoto, które tak stwardniało, że przypomina obecnie skałę, dopiero bardzo ostre deszcze są w stanie w niektórych miejscach odkryć pokłady soli. Niby Salar de Uyuni i Salar de Atacama to te same formacje, ale w praktyce jakże inne.

Zaczęło się robić późno, więc Erich zawiózł nas do głównej destynacji - Valle de la Luna, zwanej księżycową, bo jest do powierzchni naszego satelity podobna. Tu mieliśmy podziwiać zachód słońca, ale się okazało, że w inny, ciekawszy sposób niż to robią standardowe toury. Otóż najpierw wspięliśmy się (nie bez wysiłku muszę przyznać) na wysoką wydmę piaskową, skąd roztaczał się całkiem ładny widok na okolice. Z tego miejsca wszystkie toury oczekują na zachód, kłębiąc się w masie ciał. Z wydmy porobiliśmy obowiązkowe fotki i ruszyliśmy dalej.


Erich podwiózł nas chwilę i zaczęliśmy się wspinać po skałach. Na początku droga była w miarę łatwa, choć trochę męcząca, później zrobiło się trudniej, a na końcu wchodziliśmy po prawie pionowej ścianie, kurczowo wczepiając się rękami w podłoże. Ale było warto. Wyszliśy na wysoko położoną półkę skalną, z której widok był iście księżycowy. Ale wspinamy się jeszcze dalej, aż doszliśmy do końca naszej drogi - szczytu najwyższej góry w całej okolicy. I stąd widok był zapierający dech w piersiach! Cała dolina pod nami!


A wydma, gdzie reszta turystów walczy o miejsce, tak nisko i taka nieciekawa się wydawała. I ci z wydmy widzą zachód słońca przez szczyt naszej góry, więc jak będę skakał i machał rękoma albo zrobię inną głupią rzecz, będą na to musieli patrzeć :) Muszę jeszcze coś wtrącić - poniżej moje chyba najlepsze zdjęcie żonki:


Samotni na szczycie góry, czując się trochę jak zdobywcy jakiegoś ośmiotysięcznika, oczekiwaliśmy na zachód słońca. Cienie za nami coraz bardziej się wydłużały, aż w końcu słońce zaszło, zabarwiając pięknie okolicę.


Szczęśliwi zeszliśmy do samochodu, tym razem łatwiejszą ścieżką, po czym Erich odwiózł nas do hostelu. Tam szybko poszliśmy spać - wstaliśmy przecież tego dnia o 4 rano, by zobaczyć wschód słońca na gejzerach, jeszcze w Boliwii!

Następny poranek przywitał nas dobrą pogodą. Do obiadu mieliśmy czas wolny, wykorzystaliśmy go więc na szwendanie się po miasteczku i zrobienie mega prania (które polegało na tym, że pani z obsługi wsadziła nasze ubrania do pralki, a my musieliśmy je wyjąć i porozwieszać na sznurkach, mimo to prawie samoobsługowe pranie było najdroższym, jakie do tej pory w Ameryce mieliśmy). Tuż przed piętnastą wyruszyliśmy z Erichem na następny tour - kąpiel w Lagunie Cejar i zachód słońca nad Laguną Tebenquiche.

Laguna Cejar to w zasadzie kilka jeziorek położonych jedno przy drugim, tak słonych, że można się na nich unosić jak korek na wodzie, podobnie jak w Morzu Martwym. Najciekawsze jeziorko ma krótkie zejście z wodą głęboką do kolan, a następnie wielką czarną dziurę o głębokości 18 m. Trzeba stanąć tyłem do tej głębiny i lekko opaść do tyłu, zasolenie podobno zrobi resztę.

Po dojechaniu wysłuchaliśmy tej teorii, szybko się rozebraliśmy do kąpielówek i zrobiliśmy pierwszy krok w wodzie, a tu szok! Woda w lagunie jest zimna, totalnie lodowata! Podobno w lato ma ona ok 5 st, a teraz ma temperaturę poniżej zera (i nie zamarza ze względu na zasolenie)!


Wszedłem tylko kawałek i zacząłem tracić czucie w stopach! Domi chyba zobaczyłą moją przerażoną minę, bo podejrzliwie, ostrożnie zamoczyła stópki i szybko wyskoczyła z wody. Ludzie wokół patrząc na nasze wyczyny nie potrafią powstrzymać uśmiechów, Erich nas głośno zagrzewa do walki, sami jednak skubańcy jakoś się do wody nie rwą :) Najbliższe 5 minut to mały taniec, ja stoję przed wielką dziurą, starając się zdobyć na odwagę i zanurzyć cały, nóg do połowy już nie czuję, Domi natomiast krąży między wodą i piaskiem, głęboko się zastanawiając nad szkodliwością lodowatej wody dla jej organizmu.


W końcu opuszczam się do głębiny i cały zanurzam, słyszę w dali oklaski, ale bardziej skupiam się na lodowatych igiełkach atakujących moje ciało. Po chwili tracę czucie i dopiero mogę zaobserwować jak woda mnie unosi, super sprawa!


W wodzie wytrzymuję może z 2 min i wyczołguję się na brzeg. Do wody wchodzą inni faceci, widać na ich twarzach równie wielki szok. Żony/konkubiny/kochanki zgodnie stwierdzają, że na brzegu jest fajniej i do wody nie wchodzą, podobnie jak Domi. Moja żonka za to wykorzystuje ten czas na spacer po okolicznych lagunach i chyba wpada w oko naszemu przewodnikowi, bo sam chwyta aparat i robi jej zdjęcia.


Po zabawie w wodzie pospacerowaliśmy wokół największej laguny, równie słonej jak jeziorko w którym pływaliśmy, ale mniej przyjaznej dla pływaków. Udało nam się nawet złowić piórko flaminga!


Następnie jedziemy do Ojos del Salar, czyli Oczu Pustyni. To takie dwa naturalne baseny na środku pustyni, które z góry wyglądają bardzo fotogenicznie, ale z naszej perspektywy wyglądają po prostu na dwie dziury w ziemi.


Szybko się stąd ewakuujemy i jedziemy nad Lagunę Tebenquiche. Tu w oczekiwaniu na zachód słońca spacerujemy sobie po okolicy.


W międzyczasie Erich przygotowuje stół z przekąskami i napojami, bardzo miło z jego strony. Gdy nadchodzi zachód słońca, prawie go nie zauważamy, zajęci oczyszczaniem stołu :)


Ale to jeszcze nie koniec atrakcji na dziś. Po odwiezieniu nas prezez Ericha i krótkiej wycieczce specjalnym autobusem dojeżdżamy do obserwatorium astronomicznego eSpace, gdzie będziemy mieli okazję podziwiać gwiazdy. W Chile znajdują się największe teleskopy na świecie (m.in NASA i Europejskiej Agencji Kosmicznej), gdyż ze względu na bezchmurne niebo 360 dni w roku i niewielkie zaludnienie na pustyni, gwiazdy są idealnie widoczne na tle krystalicznie czystego nieba. A my mieliśmy jeszcze to szczęście, że w San Pedro właśnie siadła elektryczność, przez co będzie jeszcze mniej zakłóceń świetlnych.

W ciągu dwóch godzin mieliśmy okazję wysłuchać wielu ciekawych informacji o gwiazdach i planetach, zobaczyć je na własne oczy dzięki specjalnie nastawionym licznym teleskopom oraz na sam koniec, przemarznięci, wypić kubek gorącej czekolady.

Podsumowując, San Pedro i pustynia Atacama bardzo nam się spodobały, chyba nawet bardziej niż Salar de Uyuni. Widoki z Valle de la Luna były niesamowite, kąpiel w Laguna Cejar niezapomniana, pewnie jest to też zasługa Ericha i jego agencji KnowChile, którego toury były naprawdę wyjątkowe. No i temperatura była plus, a nie minus 20 stopni! Trzeciego dnia rano wsiedliśmy w autobus (i znowu z naszymi Francuzami, całkiem przypadkiem) i udaliśmy się do Salty w Argentynie.

Kuba

30 - Chile - San Pedro de Atacama

1 komentarz:

  1. Hej!
    Alez przepiekne zdjecia!! Az sie nie chce wierzyc jak patrzycie na to zdjecie z Licancaburem, ze tam 2 km przewyzszenia jest (po zjezdzie z Boliwii do San Pedro.
    Widzieliscie naprawde wiele pieknych miejsc!

    Pieknie

    M.

    OdpowiedzUsuń