Po dłuższej przerwie wracamy do pisania Ostatnio mieliśmy kiepski dostęp do internetu, stąd taka długa cisza.
W Ciudad Bolivar najkorzystniejszą wycieczkę do Salto Angel (Angel Falls) znaleźliśmy u właściciela naszego hostelu. Na szczęście zgodził się on na przelew kasy w euro na jego tajny rachunek w Niemczech - mieliśmy już mało dolarów, a po lokalnych kursach, wycieczka byłaby horrendalnie droga. Niestety do Wenezueli trzeba przyjeżdżać z dużą ilością gotówki (najlepiej dolarów) bo wyjęcie pieniędzy z bankomatu jest niemożliwe - bankomat pyta o ostatnie cyfry jakiegoś dokumentu, problem ze nie wiadomo o jaki dokument chodzi. Jak dowiedzieliśmy się od kilku spotkanych osób, mimo przeróżnych prób nikomu jeszcze nie udało się gotówki wypłacić.
Wycieczkę rozpoczęliśmy od lotu samolotem (do wodospadów nie prowadzi żadna droga,). Na lotnisku zostaliśmy zaprowadzeni na boczny tor, gdzie stał mały poobijany samolocik a przy nim kilku kolesi, pakujących jakieś wielkie paczki makaronów, pampersów itp do naszej błyskawicy. Jak się okazało, w drodze wyjątku mieliśmy podróżować samolotem towarowym, wciśnięci gdzie się da.
Ale wcale nie było tak źle :). Mimo początkowych obaw, że wszystko nam się zwali na głowę, samolocik pruł aż miło. Tylko trochę głośno w środku było. I coś w tej szkapie śmierdziało (karma dla zwierząt?). I w trakcie lotu coś się w samolociku urwało i spadło na pilota. Ale za to widoki były super, a emocje znacznie większe niż przy zwykłym locie.
Po dotarciu do Canaima,, małym dzikim miasteczku, które jest bazą wypadową do dalszego zwiedzania, rozgościliśmy się w małym pokoiku i wyruszyliśmy łódką do pierwszych atrakcji - wodospadów Salto Sapo i Salto Sapito. Widoki były urocze, szczególnie ze woda miała specyficzny kolor - jak ciemne piwo lub wino, podobno od jakichś minerałów.
Najciekawszym przeżyciem było przejście za kurtyna wodospadu Salto Sapo. “Za” to niewłaściwe słowo, właściwsze byłoby “w”, to było 10 minut walki z silnym strumieniem wody, kurczowego trzymania się skał z boku z nadzieja, ze woda nie zmyje, drobnych kroczków po śliskim podłożu i próby zobaczenia czegoś przed sobą. Przeżycie bardzo intensywne, trochę strachu w trakcie i mnóstwa radości po przejściu. Niestety nasz mały zapasowy aparacik, mimo podwójnej ochrony z torebek foliowych, nie przetrzymał tej przeprawy i po kilku zdjęciach na szczycie wodospadu odmówił posłuszeństwa. Pa pa malutki, może w Polsce cię poskładają.
Drugiego dnia wyruszyliśmy 15-osobową grupą do Santo Angel, oddalonego 80 km w górę rzeki Carrao. Płynęliśmy ok 5 godzin, mijaliśmy dżunglę, widzieliśmy po drodze przepiękne wodospady spływające z otaczających nas skał, które na górze są płaskie (wyglądają jakby im ktoś odciął czubek!). Mieliśmy też po drodze krótki postój przy niewielkim wodospadzie, w którym wszyscy mogliśmy się wykąpać.
Pod wieczór dotarliśmy do obozowiska, czyli tak naprawdę dachu na kilku belkach. Nasz przewodnik sprawnie rozwiesił pod sufitem hamaki dla całej grupy a w tym czasie reszta obsługi rozpaliła ognisko i postawiła przy nim rożen z kilkoma kurczakami. Byliśmy strasznie głodni więc czekanie na kolację trwało w nieskończoność, ale w końcu wszyscy zadowoleni zjedli kurczaki prawie z kostkami i ok. 20.00 (dla niezorientowanych: dwie godziny po zachodzie słońca!) wszyscy wskoczyliśmy do hamaków. Co do spania w hamakach, trochę się tego obawialiśmy, jednak nie było wcale tak źle. Hamaki miały nad sobą rozwieszone moskitiery, więc trochę mniej myśleliśmy o otaczającym nas robactwie (między innymi o patrzącym na nas podejrzliwie z góry wielkim pająku!). Dostaliśmy kocyki a z plecaków wyjęliśmy nasze małe podusie i ubrani w spodnie i bluzy wskoczyliśmy do “łóżek”. Klucz do wygodnego spania w hamaku to ułożenie ciała po przekątnej hamaka, tak by było ono mniej więcej w linii prostej, a nie wzdłuż hamaka, gdy ciało przyjmuje niewygodną pozycję “banana”. Udało nam się całkiem szybko zasnąć po czym obudziło nas przerażające chrapania pewnego Hiszpana. W życiu czegoś takiego nie słyszeliśmy! Tata (Kuby) to przy nim pikuś i w ogóle bezszelestny zawodnik. Cały obóz się obudził (oprócz samego chrapiącego). Kolejną pobudkę zafundowała nam bardzo gwałtowna burza, która zalała kilka hamaków (w tym chrapiącego ;) , na szczęście nie nasze!
O 5 rano obudził nas przewodnik i bez śniadania wyruszyliśmy pieszo w stronę Salto Angel. Droga wcale nie była łatwa, musieliśmy przekroczyć rzekę, przedzierać się w błocie przez dżunglę i wspinać się na strome kamieniste zbocza (Madzia byłaby z nas dumna!). W rezultacie ledwo żywi i ociekający potem dotarliśmy po 1,5 h do punktu widokowego (skałek na zboczu wodospadu). Ale było warto! Zdążyliśmy tuż przed nadejściem chmur deszczowych i widok był oszałamiający! Salto Angel to najwyższy wodospad na świecie. Woda spływa z wysokości 980 m (jest 16 razy wyższy niż Niagara!) i to naprawdę robi wrażenie. Wokół nas i całej okolicy unosiły się drobinki wody, pojawiła się też tęcza! Zgodnie stwierdziliśmy, że to najpiękniejsze dzieło natury jakie w życiu widzieliśmy. Warto wspomnieć, że okolica była inspiracją dla filmu animowanego “Up” czyli w polskiej wersji”Odlot” (to jest to miejsce gdzie wylądował domek z balonami!).
Szczęśliwi i pełni wrażeń wróciliśmy łodzią do Canaimy, skąd w drogę powrotną do Ciudad Bolivar zabrał nas 5-cio osobowy samolocik pasażerski (tym razem nie cargo!), mnie się bardziej podobał niż Boeingi bo miała dwa razy więcej miejsca na nogi i wnętrze obite czerwoną skórą.
Kuba
P.S. Zdjęć na razie nie zamieszczamy bo nie byliśmy w stanie ich zgrać z zepsutego aparatu, ale postaramy się coś wymyślić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz