niedziela, 4 lipca 2010

Prawdziwa Wenezuela :)

Dzisiejszy dzień spędziliśmy w podróży. Rano Robert (czyli właściciel Villa del Sol, lat 68) dał nam kilka mądrych rad: na co uważać, co warto zobaczyć i żebyśmy do nich dzwonili, gdyby coś się działo. Na koniec nas uściskał, mnie ucałował i życzył udanej podróży. Wsiedliśmy do samochodu Amandy (prawej ręki Roberta), która miała nas odwieźć do portu, skąd wyruszyć miał nasz prom i ruszyliśmy w drogę.

Amanda ma ok. 40 lat, jest przesympatyczną osobą i zwiedziła naprawdę kawał świata. Pochodzi z Argentyny (z Buenos Aires), ale przeniosła się do Wenezueli bo tam było jej za zimno. Podobno nawet tu czasami śpi w skarpetkach! Amanda jest mega gadułą, więc w drodze do Punta de Piedras (skąd odpływał prom) usłyszeliśmy kilka zabawnych historii. Nasza ulubiona jest o facecie, który jechał tą drogą na wstecznym biegu (czyli tyłem po prostu) przez 15 km! Podobno zrobił się przez niego straszny korek i w ogóle wielkie zamieszanie na drodze. A historia była a propos tego jak fatalnie Wenezuelczycy prowadzą samochody. Rzeczywiście są oryginalnymi kierowcami i potrafią np. zatrzymać się na środku ulicy i przez 10 min rozmawiać przez otwarte okno ze znajomym, którego właśnie spotkali, powodując oczywiście korek na drodze :)

Po ponad godzinie dotarliśmy do promu. Amanda ucałowała nas i upewniła się, że przywiozła nas w dobre miejsce zanim odjechała. Kupiliśmy więc dwa bilety, robiąc wcześniej kopię paszportów (oni tu naprawdę mają obsesję na punkcie paszportów i w ogóle dokumentów, więc cokolwiek chce się załatwić potrzebny jest paszport) i ruszyliśmy w stronę promu.




















Było pełno ludzi, ale podróż minęła całkiem przyjemnie. Po około dwóch godzinach dopłynęliśmy do Puerto la Cruz i gdy tylko opuściliśmy port zostaliśmy otoczeni przez gromadę taksówkarzy. Za 20 boliwarów jeden z panów zawiózł nas na terminal autobusowy, z którego mieliśmy ruszyć do Ciudad Boliwar.

Przewodnik Lonely Planet twierdzi, że z Puerto la Cruz do Ciudad Bolivar odjeżdżają autobusy co 30 minut. Niestety gdy tylko dotarliśmy na dworzec okazało się, że kolejny autobus odjeżdża o 23:00 a jeszcze kolejny jutro rano. Było ok. godziny 15:00 więc ta wiadomość nas nie ucieszyła. Dodam jeszcze, że w tym kraju nikt nie mówi po angielsku (poza oczywiście właścicielami hosteli, którzy zazwyczaj są obcokrajowcami) więc musiałam odkurzyć trochę swoją słabiutką znajomość hiszpańskiego :) (Dopisek Kuby: wcale nie taką słabą, Domi nawija jak lokalna, choć twierdzi, że zna tylko 3 zdania :) W końcu złapał nas jakiś facet, który zaoferował się że zawiezie nas do Ciudad Bolivar za 100 boliwarów od osoby i że za 3 godziny będziemy na miejscu (autobus kosztował 65 od osoby i jedzie 5 godzin). Przez chwilę się wahaliśmy, ale pan entuzjastycznie zachwalał swój duży samochód i nawet zaproponował, że nam go pokaże. Spojrzeliśmy więc w kierunku wskazywanym przez niego i okazało się, że to toyota corolla. Samochód może duży nie jest, ale jak na nas dwoje to przecież luksus! A więc zgodziliśmy się na jazdę z sympatycznym panem.

Gdy wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika okazało się, że będą z nami jechać jeszcze dwie osoby. I nagle samochód wydał się jeszcze mniejszy... ;) Ostatecznie Kuba siedział jak król na przednim siedzeniu (nasz kierowca spojrzał z dołu na Kubusia i od razu umieścił go z przodu) a ja ściśnięta z tyłu jak sardynka z malutką młodą dziewczyną i starszą panią, która przez większość drogi śpiewała i podrygiwała. Nasz kierowca miał prawdziwie latynoską krew więc zasuwał cała drogę 140 km/h mimo wielkiej ulewy i burzy jaka nas złapała.

Po ok. 3 godzinach faktycznie dotarliśmy do Ciudad Bolivar, złapaliśmy taksówkę i kazaliśmy zawieźć do Centro Historico do Posada Don Carlos (zachwalana przez Lonely Planet). Miejsce jest faktycznie bardzo klimatyczne, tylko właściciel (Paul) wydaje się jakoś pesymistycznie nastawiony do świata. Zaraz po tym jak się z nami przywitał, uprzedził nas, że to bardzo niebezpieczne miejsce, że codziennie kogoś napadają i żeby wychodząc na miasto nie zabierać ze sobą żadnych cennych rzeczy i najlepiej jeździć taksówką. Ostatecznie dał nam klucz do pokoju i poinformował, że naprzeciwko jest restauracja jeśli jesteśmy głodni.

Głodni byliśmy oczywiście, bo przez całą podróż zjedliśmy tylko kanapki. Ruszyliśmy więc do wskazanej restauracji, która okazała się prawdziwie klimatycznym miejscem! Jest to średniej wielkości pomieszczenie, w którym stoi jeden stół i kilka krzeseł, a pod ścianą jest kuchnia gazowa, zlew i mały roboczy stolik. W drugim kącie stała olbrzymia lodówka z napojami. W "restauracji" nie ma żadnego menu. Gdy tylko weszliśmy pani poinformowała nas, że ma tylko kurczaka. Kurczak był jak dla nas wymarzoną potrawą, więc grzecznie zamówiliśmy dwie porcje i popijając piwko patrzyliśmy jak pani kurczaka przygotowuje.

Mamy nadzieję, że dziś w nocy nie dopadnie nas zemsta Montezumy :)

Domi i Kuba

02 - Ciudad Bolivar

3 komentarze:

  1. Czesc Dominikia!

    Wlasnie ze statusu facebookowego koriatki dowiedzialem sie ze jestes w podrozy po Ameryce Poludniowej. Na razie wyczytalem ze macie ok.3 miesiace czasu na naprawde wielki obszar, tak wiec pewnie albo przedluzycie albo bedziecie musieli sie mocno spieszyc, niemniej bardzo sie ciesze ze dzieki blogowi bede mogl Wam towarzyszyc.
    Zycze Wam powodzenia, spotkania wielu swietnych ludzi - zarowno lokalnych jak i turystow, i oczywiscie wytrwalosci w prowadzeniu relacji. Czeka Was wiele wrazen, moze po powrocie uda sie spotkac - po raz pierwszy z racji wspolncych wrazen, a nie tylko wspolnej znajomej :)))))

    Pozdrawiam

    Michal

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ ja jestem dumna, że siostrę z plecakiem widzę :)))

    Pultek

    OdpowiedzUsuń
  3. Michał, trochę inspiracji z Waszego bloga czerpiemy na w planowaniu dalszej części podróży! I wiemy że czasu mało, ale bilety zawsze można przebookować :))))
    Pozdrawiam!
    D&K

    OdpowiedzUsuń