czwartek, 22 lipca 2010

Colombia, te quiero! Czyli o tym jak znaleźliśmy swój raj na plantacji kawy w Salento


Chcąc uciec z Bogoty stanęliśmy przed dylematem - czy jechać na pustynię czy na plantację kawy? Najchętniej pojechalibyśmy w oba miejsca, ale ponieważ były to dwa różne kierunki musieliśmy podjąć decyzję. W końcu zdecydowaliśmy, że jednak plantacja. Przecież Kolumbia słynie z kawy! A pustynię i tak jeszcze zobaczymy :) Wybraliśmy polecaną przez nasz przewodnik plantację niedaleko Manizales. Postanowiliśmy wstać wcześnie rano i złapać jak najwcześniejszy autobus.

Pobudka była ciężka, bo po pierwsze godzina była jakaś makabrycznie wczesna (coś koło 6 rano) a po drugie zimno tak, że wcale nie uśmiechało się nam wychodzić ze śpiworków... Nasz człowiek-orkiestra na szybko zrobił nam śniadanie i ze spakowanymi plecakami byliśmy już praktycznie gotowi do drogi. W ostatniej chwili Kuba zerknął do przewodnika i wypatrzył jakąś inną, podobno ciekawą mieścinę - Salento - gdzie podobno też plantacja jest. Szybko zadzwoniliśmy więc do właściciela z pytaniem czy znajdzie dla nas jakiś pokój. Była to niedziela, godzina ok. 8 rano, więc oczywiście faceta obudziliśmy, ale powiedział że pokój ma i żebyśmy przyjeżdżali.

Wsiedliśmy więc w taksówkę i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Jak zwykle mieliśmy szczęście, bo okazało się że autobus do Armenii (większe miasto koło Salento) odjeżdża za 10 min! Szybko więc kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do środka. Autobus okazał się super luksusowy, miał dużo miejsca na nogi (ważne dla Kubusia!) a siedzenia rozkładały się prawie na płasko! No i była oczywiście toaleta. Przed nami 8-godzinna podróż, ale zapowiadało się całkiem przyjemnie. W tle jak zawsze kolumbijska muzyka...

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ostatni etap drogi, czyli ok.3-godzinna jazda po górskich serpentynach (to co z Tatą przeżyliśmy na Sardynii to był pikuś!). Mimo twardej walki o przetrwanie skończyłam wymiotując do plastikowych torebek ku przerażeniu współpasażerów (kierowca akurat na ten odcinek drogi zamknął toaletę!). Kubuś twardo się trzymał :)))

Gdy moje męczarnie dobiegły końca i dojechaliśmy do Armenii, czekała nas kolejna podróż do Salento, tym razem już lokalnym autobusem. Pocieszałam się, że to już tylko 30 min (nie wiem skąd mi to przyszło do głowy?) ale Kuba ze smutną minką powiedział, że jeszcze godzina. No cóż... uzbrojeni w dodatkową torebkę wsiedliśmy to autobusiku. A tam kolejne serpentyny... Tym razem jakoś to przeżyłam ;)

Wreszcie dotarliśmy do Salento, malutkiego miasteczka (a właściwie wioski), położonego pięknie pomiędzy górami, które ma tylko 7000 mieszkańców! Akurat trafiliśmy na hucznie obchodzone 200-lecie niepodległości, więc całe miasteczko było przystrojone w balony w narodowych barwach (żółte, czerwone i niebieskie), na głównym placu grał jakiś zespół i wszędzie było pełno ludzi.


Plantacja, na której zamieszkaliśmy, zrobiła na nas ogromne wrażenie. Położona na wzgórzu, z przepięknymi widokami i niesamowicie rodzinną atmosferą. Prowadzona jest przez małżeństwo - on z Anglii, ona z Kolumbii. Zgodnie stwierdziliśmy z Kubą, że w takim miejscu moglibyśmy zamieszkać!

Drugiego dnia postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę po plantacji. Trochę nam się życie skomplikowało, bo zupełnie skończyła nam się gotówka a jedyny w miejscowości bankomat nie działał przez cały nasz pobyt (wiemy, bo do niego pielgrzymowaliśmy z dziesięć razy dziennie). Na szczęście udało nam się dogadać z Timem (właścicielem plantacji), który wymienił nam resztę dolarów (dopisek Kuby: i euro, które Domi wzięła nie wiadomo skąd). Dzięki temu oraz ostremu programowi oszczędnościowemu (odwiedziliśmy każdą najtańszą knajpę w mieście, o dziwo były one bardzo fajne) było nas stać na trzy noclegi, wycieczkę po plantacji, skromne śniadania, no i odłożyliśmy pieniądze na bilet powrotny na autobus.

Wracając do naszej wycieczki po plantacji - było super! Tim zaprowadził nas na własną plantację kawy, położoną na wzgórzach. Dowiedzieliśmy się dużo na temat tego jak wygląda uprawa kawy, proces zbierania i co dzieje się z ziarenkami już po zebraniu. Mogliśmy też pospacerować po farmie, co okazało się niezłym wyzwaniem, bo znowu trzeba się było wspinać. Po drodze dołączył do nas kotek, który jak widać na zdjęciach, wzruszył nasze serca. Na koniec poczęstowano nas dzbankiem kawy z tej farmy i trzeba przyznać, że była dobra!


Generalnie w mieście przez cały nasz pobyt panowała fiesta, ulice były pełne ludzi, wszyscy się bawili, nastrój i nam się udzielał. Ostatniego dnia mieliśmy okazję zobaczyć dużą paradę wojskową, uczestniczyły w niej różnego rodzaju oddziały, od komandosów po jeepy i ratowników medycznych, a wszystko to w czerwono-żółto-niebieskim dymie (kolumbijskie barwy) od petard.

Czas w Salento szybko nam mijał i tylko rozsądek oraz totalny brak gotówki na sam koniec zmusiły nas do opuszczenia tego wspaniałego miejsca. Następny przystanek Cali.

Domi & Kuba

09 - Salento - Coffee Plantation

2 komentarze:

  1. Dominika,

    zdjecia juz widzialem, ale tekst teraz fajnie przeczytac :)

    jesli chodzi o Twoje przygody zoladkowe to zupelnie mnie to nie dziwi. Jadac z Bogoty zjechaliscie na 600m a potem byla przelecz z tymi zakretami cos kolo 4000m!!! wiec to juz moglas lapac tego objawy.

    pozdrawiam goraco!
    michal

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie masz rację... Ale teraz na wszelki wypadek mam zawsze aviomarin :)

    pozdrowionka!
    DM

    OdpowiedzUsuń