Wenezuela to dziwny kraj. Z jednej strony ma się czym pochwalić - najwyższy na świecie wodospad Salto Angel, równiny Gran Sabana, Roraima, Los LLanos, przepiękne wyspy Los Roques czy Isla Margarita - to wszystko przyciąga turystów z całego świata. Z drugiej jednak strony ma się wrażenie, że Wenezuelczycy nie lubią turystów. Nie są ani specjalnie sympatyczni, ani nie potrafią “sprzedać” tego co mają.
W Wenezueli jest brudno. Na ulicach leżą stosy śmieci, brak śmietników, jest po prostu syf. I odnieśliśmy dziwne wrażenie, że tylko nam to przeszkadza. Kilka osób, które mieliśmy okazję spotkać po drodze mówiło nam, że Wenezuela to nie jest dobry początek podróży po Ameryce Południowej, bo można się szybko zniechęcić. Pewnie coś w tym jest, bo po dwóch tygodniach trochę nas ta Wenezuela zmęczyła. Mimo wszystko nie żałujemy jednak że tu przyjechaliśmy. Kraj jest piękny i ma ogromny potencjał, którego na razie nie potrafi wykorzystać. Ale może dzięki tej “dzikości” jest jeszcze bardziej atrakcyjny :) Żeby naprawdę zwiedzić Wenezuelę, trzeba tu przyjechać co najmniej na miesiąc. Niestety my w planach mamy jeszcze parę krajów, poza tym skończyły nam się dolary, nadszedł więc czas wyruszyć w stronę Kolumbii.
Wydostać się z Wenezueli wcale nie jest łatwo. Postanowiliśmy polecieć samolotem do Maracaibo, miasteczka przy granicy z Kolumbią (podobno najgorętsze miasto w Ameryce Południowej) a następnie autobusem dostać się do Santa Marta na wybrzeżu Kolumbii.
Najbliższy samolot do Maracaibo odlatywał z Puerto Ordaz, miasta oddalonego o 90 km od Ciudad Bolivar, do którego wróciliśmy po zwiedzeniu wodospadów. Plan drogi wydawał się prosty: pojechać do Puerto Ordaz i złapać samolot do Maracaibo.
Z nieba spadł nam Vladimir, Polak urodzony na Ukrainie, którego przypadkiem spotkaliśmy w naszym hostelu. Spragniony rozmowy po polsku opowiedział nam historie swojego życia. W Wenezueli mieszka od 20 lat jako maniak wędkarstwa. Raj łowiecki znalazł w rzekach w głębi dżungli. Założył tam własny ośrodek do którego przyjeżdzają ludzie z całego świata. Specjalnością “zakładu” są payary, czyli duże ryby z wielkimi zębami, które podobno potrafią nieźle dziabnąć ;) Vladimir w euforii opowieści pochwalił się, że ma się znaleźć na okładce sierpniowego numeru polskiego czasopisma wędkarskiego (Wędkarski Świat? Moje wędkowanie? czy jakoś tak...). Ostatecznie Vladimir zorganizował nam tani transport do Puerto Ordaz :)
Zadowoleni dojechaliśmy na lotnisko ale tu wenezuelska rzeczywistość brutalnie zweryfikowała nasze plany. Otóż o 12 w południe nie było już biletów na żadne loty w tym dniu. Było za to mnóstwo ludzi, którzy polecieć chcieli. Paranoja!
W lekkim szoku zaczęliśmy szukać alternatywnych środków transportu i jak się okazało pozostał nam tylko jeden autobus, który wyjeżdżał pod wieczór i do Maracaibo miał jechać 24 godziny!
To by niepotrzebnie wydłużyło naszą podróż, kupiliśmy więc bilet lotniczy na następny dzień i pojechaliśmy do polecanego przez przewodnik Lonely Planet taniego noclegu. Jak się okazało był to dom bardzo ciekawego Niemca (Wolfganga), który mieszkał tam z młodszą na oko o 30 - 40 lat żoną i dwójką małych dzieci. Jemu też zebrało się na zwierzenia i przy piwku opowiedział nam jak kilkadziesiąt lat temu wyruszył w podróż dookoła świata, ale zatrzymał się w Wenezueli i już dalej nie dotarł ;)
Rano Wolfgang odwiózł nas na lotnisko, gdzie wsiedliśmy w samolot do Caracas, a anastępnie przesiedliśmy się w samolot do Maracibo. W Maracaibo na lotnisku Kubuś poszedł do łazienki, ale został wyciągnięty z kabiny przez dwóch pracowników lotniska (policja?) i przeszukany i przesłuchany (chyba w języku migowym ;) )
W Maracaibo na dworcu autobusowym dowiedzieliśmy się, że następny autobus jedzie dopiero jutro, więc pozostała nam podróż “por puesto” czyli starym rozpadającym się samochodem (nie mam pojęcia jaka to była marka?), do którego nasz przesympatyczny kierowca oprócz nas upchał jeszcze 4 osoby (w tym dwie na przednim siedzeniu obok siebie)! Czyli łącznie z kierowcą było nas 7 osób.
Droga do granicy dość męcząca (ok 3 h), za to widoki I przeżycia niezapomniane J Samochód nie posiadał klimatyzacji, ale miał w suficie wiatraczek, więc z tyłu dało się wytrzymać. Bagaże się ledwo zmieściły do bagażnika, ale klapa się nie zamknęła więc kierowca sprytnie przywiązał ją sznurkiem. Klimat był niezły ;)
Po drodze widzieliśmy całe stada osiołków, ludzi mieszkających w lepiankach, dzieci kąpiące się w kałużach. Razem z nami na tylnym siedzeniu siedziała kobieta z małym dzieckiem, która jak się potem okazało nie miała żadnych dokumentów a mimo to granicę przejechała! Im bliżej granicy z Kolumbią tym coraz częściej zatrzymywała nas policja w celu kontroli dokumentów. Na naszych oczach pani z dzieckiem wręczyła 5 patrolom łapówkę! Kierowca był wściekły, bo przez to traciliśmy dużo czasu. Coś tam bluzgał, ale nie bardzo rozumieliśmy :)
Przy granicy dostaliśmy stempelek, że wyjechaliśmy z Wenezueli, potem kolejny stempelek oznaczający zezwolenie na wjazd do Kolumbii (w obu miejscach pytali nas o zawód - jakie to ma znaczenie?). Wreszcie dotarliśmy do dworca autobusowego w Maicao. Tam wsiedliśmy w ostatni busik do Santa Marta I po ok 5 godzinach dotarliśmy na miejsce. Była już 23, ale kierowca miał nas odwieźć pod sam hostel - nawt dopłaciliśmy 10.000 pesos za to (ok. 15 zł). Okazało się, że nie potrafił znaleźć naszego hostelu (mimo, że pokazaliśmy mu adres), zrobiło się więc straszne zamieszanie. Wszyscy w autobusie chcieli pomóc, pytali wszystkich po drodze, w końcu ktoś z tyłu zaczął się denerwować że już późno I ostatecznie po ok. 30 minutach błądzenia wsadzili nas w taksówkę! W końcu po 17 godzinach podróży 7 środkami transportu dotarliśmy do celu. Ufff…
Poniżej kilka zdjęć na naszej podróży do Columbii :)
Domi