wtorek, 19 października 2010

Buenos Aires


Podróż do Buenos zajęła nam znów około 20 godzin, przyzwyczailiśmy się już do takich dystansów, a "cama" tym razem była w porządku, więc nie było źle. Do celu dojechaliśmy późnym popołudniem, na dworcu musieliśmy czekać z 20 minut grzecznie w kolejce na taksówkę. Jej złapaniem za napiwek zajmował się dedykowany temu pan, gdy widział żótło-czarny samochód żywo machał rękami i jak najbardziej starał się ją zwabić. Do zawodów niespotykanych w Polsce dodajemy więc jeszcze pana łapacza taksówek :)

Podróż taksówką przez pół miasta dała nam przedsmak tego, jak wygląda Buenos. Ulice pełne zieleni, zadbane, śliczne kilkupiętrowe kamienice w starszych dzielnicach, w centrum finansowym wielkie szklane wieżowce. Miasto od początku zrobiło na nas wrażenie, mimo że zazwyczaj bardziej nas pociągają cuda natury. Zatrzymaliśmy się w hostelu America del Sur w dzielnicy San Telmo, pamiętając rewelacyjną obsługę hostelu tej sieci w El Calafate.

Resztę dnia spędziliśmy dość leniwie, głównie załatwiając aktywności na następne dni. Wieczorem poszliśmy do restauracji ze stekami polecanej zgodnie przez oba nasze przewodniki. Wystrój dość prosty, kelnerzy latali jak szaleni, lokal aż pękał w szwach od ludzi. Zamówiliśmy stek "lomo" (to jest nasza ulubiona część świnki, wielki kawał czystego mięsa, bez śladu kości, w odróżnieniu od tradycyjnego "chorizo", gdzie kość i tłuszcz to ponad połowa dania) w sosie grzybowych z ziemniakami. Słów brakuje by opisać jakie to było dobre! I ogromne! Zdecydowane najlepszy stek jaki w życiu jedliśmy. Restauracja nazywała się Desnivel i była na ulicy Defense, blisko placu Dorraga, gorąco polecamy.

Następnego dnia rano stawiliśmy się w centrum miasta przed budynkiem Kongresu, by wziąć udział w tzw. Free Tour. O tej aktywności dowiedzieliśmy się przez przypadek w internecie, gdy wyszukiwaliśmy najbardziej polecanych pokazów tanga. Free tour to zwiedzanie miasta z przewodnikiem mówiącym po angielsku, pracującym wyłącznie na bazie napiwków - więc sam decydujesz czy i ile zapłacisz. Opinie w internecie były niezwykle pozytywne, postanowiliśmy więc spróbować. Naszym przewodnikiem okazał się 29-letni Gaston, pełen energii, humoru rodowity mieszkaniec Buenos Aires. Grupa składała się z około 10 osób w przeróżnym wieku i z różnych części świata. Zwiedzaliśmy idąc spacerkiem do głównych atrakcji, w międzyczasie Gaston opowiadał ciekawostki, których nie moglibyśmy znaleźć w przewodniku.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od budynku Kongresu, gdzie obrady odbywają argentyński Sejm i Senat. Zbudowany został on na początku XX wieku, na wzór kongresu amerykańskiego.


Przy okazji rozmowy z Gastonem dowiedzieliśmy się kilku ciekawych informacji. Po pierwsze, wszyscy uprawnieni Argentyńczycy muszą głosować, jest to obowiązek państwowy. Bez wzięcia udziału w głosowaniu, nie dostaje się specjalnego papierka i dalsze kontakty z administracją są bardzo utrudnione, bo przy każdej sprawie trzeba ten świstek pokazywać. Po drugie, każdy Argentyńczyk, z którym rozmawialiśmy, ma bardzo złe mniemanie o swoich przywódcach (mimo, że ich sami wybrali :). Posłów i senatorów nazywają wielkimi leniami, i w sumie to może być prawdą, Sejm zbiera się tylko raz w tygodniu i to dopiero po południu, więc posłowie najwidoczniej się nie przepracowują. Szacunkiem nie jest również darzona pani prezydent. Została ona wybrana po tym, jak jej mąż, również prezydent, nie mógł się już ubiegać o kolejną kadencję. W czasie jej prezydentury wyszły na jaw wielkie skandale korupcyjne, para prezydencka podobno czuje się jak para królewska, pani prezydent niewiele pracuje a do pracy lata helikopterem itp, krótko mówiąc i w tym kraju polityka wzbudza podobne emocje co u nas :)

Władze miejskie zresztą też nie cieszą się wielki szacunkiem, Tuż przy budynku kongresu jest inny ładny budynek, dla Argentyńczyków o historycznym znaczeniu, bo tam obradował sejm w czasie dyktatury wojskowej. Obecnie budynek niszczeje, okna są zabite deskami, a jego mieszkańcami są bezdomni, bez wody, bez prądu itp. A władze nie mogą sobie z nimi poradzić i budynku przez to nie można odnowić. Zresztą bezdomni śpią niemal wszędzie w centrum, na pomnikach, na głównych ulicach, tu musimy przyznać że w Warszawie ten problem jest znacznie lepiej rozwiązany.

Następny przystanek to Avenida 9 de Julio, niegdyś najszersza na świecie ulica. Ma ona od 16 do 20 pasów, do końca nie wiemy, bo w przewodnikach są sprzeczne informacje, a my też jakoś nie mogliśmy się doliczyć :) Idąc dalej wzdłuż innej głównej ulicy, Avenida Mayo, mijaliśmy mnóstwo pięknych kamienic z początku XX wieku. W tym czasie Argentyna była siódmym co do bogactwa krajem świata, w Buenos Aires mieszkało wielu bogaczy, którzy wybudowali swoje siedziby wzorując je na budynkach stolic Europy, np Paryża lub Wiednia.


Doszliśmy do głównego placu miasta - Plaza de Mayo. Plac ten jest znany głównie z Casa Rosada, miejsca pracy przywódców Argentyny. To z balkonu tego pałacu Evita (i grająca ją później Madonna) machały, śpiewały i co tam jeszcze one nie robiły do tłumu zgromadzonego na placu. Do końca nie wiadomo skąd się wziął różowy kolor budynku, jedna z teorii głosi, że został on pomalowany tłuszczem wołowym zawierającym krew. Poniżej zdjęcie z naszego wieczornego spaceru, sławny balkon to ten z okiennicami po lewej stronie, na zdjęciu lekko zacieniony.


Z samym placem związana jest również historia Matek z Placu Mayo. Otóż w czasach dyktatury wojskowej (lata 70-te i 80-te) zostało porwanych, torturowanych i zamordowanych około 30 tys. ludzi, w większości młodych mężczyzn oskarżonych o działalność wywrotową. Matki zaginionych co tydzień w czwartek już od około 30 lat gromadzą się na placu, swoją obecnością przypominając o tym terrorze i wciąż poszukując informacji o swoich synach. Według naszego przewodnika, idea ta jest bardzo szlachetna, ale obecnie Matki nie są darzone w Argentynie wielką sympatią, gdyż zbyt ostro zaangażowały się w działalność polityczną i zatraciły swoje ideały. Za to szacunkiem darzone są Babcie z Placu Mayo, odłam Matek, które poszukują swoich wnuczków, tzn dzieci ich zaginionych synów i córek. Do tej pory znaleziono już ponad 100 takich wnuczków, w tym trójkę w ostatnim tygodniu. Większość z nich była wychowywana przez morderców swoich rodziców, nic o tym nie wiedząc, każde wiec takie odkrycie wiąże się z ludzkimi dramatami

Następnie zobaczyliśmy katedrę, która wyglądała bardziej jak jakiś rzymski budynek niż kościół i udaliśmy się do najbardziej znanej dla Argentyńczyków budowli - Obelisku. Zbudowany on został w 1936 r. na 400-lecie założenia miasta na wzór egipskich monumentów. W tym miejscu zbierają się kibice piłki nożnej, gdy wygrywa ich drużyna, świętując hucznie zwycięstwo. Według Gastona, jeśli przeciętny Argentyńczyk miałby przyjechać do stolicy zwiedzić tylko jeden budynek, wybrałby właśnie Obelisk, będący podobno symbolem miasta. Dla nas trochę to było dziwne, ani obelisk nie robił jakiegoś wielkiego wrażenia, ani unikalny nie był, ale cóż, z lokalnymi obyczajami się nie dyskutuje.

Ciekawszy za to był domek usytuowany na szczycie wieżowców, został on zbudowany dawno temu przez bogatego biznesmena z odpowiednimi koneksjami i do tej pory tam stoi, zamieszkany przez potomków przedsiębiorcy. Coś znowu czuję, że mimo wszystko u nas by to nie przeszło :)

Zwiedziliśmy jeszcze wiele innych atrakcji, ale nie będę zanudzał szczegółami. Najciekawszą część zostawiliśmy sobie na wieczór - pokaz tanga.

Będąc w Buenos Aires, światowej stolicy i kolebki tanga, nie mogliśmy sobie odmówić pójścia na pokaz tego tańca. Opcji mieliśmy kilka, wybraliśmy show wraz z kolacją w Complejo Tango - opcję najbardziej polecaną przez obsługę naszego hostelu, innych podróżników i opinie w internecie, a jednocześnie o umiarkowanej cenie. Wyszykowaliśmy się najładniej jak mogliśmy, żona się umalowała, ale stroje niestety mieliśmy tak biedne jak zawsze, czyli t-shirty i bojówki. Trochę się Domi obawiała, że za mało elegancko wyglądamy na tak oficjalną imprezę. O 19-tej podjechał pod nas mały busik, kierowca w garniturze zaprowadził nas do środka. Hmm, czyli już kierowca lepiej od nas ubrany. Pierwszy przystanek, wskakują dwie Amerykanki. Domi mina jeszcze bardziej zrzedła, dziewczyny ubrane jak na bal sylwestrowy! Na szczęście reszta gości-podróżników miała ubiory podobne do nas, więc to te dwie Amerykanki wyglądały jak z kosmosu, co Domi z nieukrywaną radością zauważyła :)

Show zaczął się od lekcji tanga dla początkujących. Naszym trenerem był przemiły i prześmieszny chłopak, który w ciągu godziny nauczył nas podstawowych kroków i figur, a nawet małego układu, więcej niż kiedyś się przez 4 dni w szkole Egurrola nauczyliśmy. Szło nam naprawdę super! Na sam koniec dostaliśmy dyplomy ukończenia kursu, z których jesteśmy naprawdę dumni. A oto jak profesjonalnie wykończyliśmy nasz taniec:


Po lekcji zaprowadzono nas do niewielkiej, bardzo klimatycznej sali, gdzie ku naszej radości dostaliśmy stół przy samej scenie. Następnie uraczono nas pyszną kolacją i dwoma butelkami wina (aż wstyd przyznać, wszystko w trakcie show wypiliśmy...). Tuż po posiłku rozpoczął się pokaz, występowały trzy pary, do tego była mała orkiestra i śpiewak. Taniec był przepiękny, tancerze poruszali się z gracją i zmysłowo, dokładnie tak jak sobie wyobrażaliśmy tango w najlepszym wydaniu!


Pod koniec show tancerze chwycili nas do tańca, coś tam nawet wywijaliśmy, ubaw był naprawdę niezły. Do domu wróciliśmy po północy, zachwyceni tym co widzieliśmy i z postanowieniem, że jeszcze raz spróbujemy się tanga w Polsce nauczyć.

Następny dzień spędziliśmy w Colonia del Sacramento w Urugwaju - ale o tym napiszemy następnym razem. Kolejny dzień poświęciliśmy na ciąg dalszy zwiedzania miasta, tym razem atrakcji położonych w innych dzielnicach miasta.

Rozpoczęliśmy od San Telmo, kulturalnej dzielnicy miasta, pełnej artystów i rynków ze starociami. Spacer zaprowadził nas do Plaza Dorrego, otoczonego starymi budynkami, na którym właśnie odbywał się mały targ starociami. I był tam też pan sprzedający sok pomarańczowy wyciskany na miejscy, coś co nam bardzo brakowało od czasu opuszczenia Boliwii, więc od razu z okazji skorzystaliśmy.


Po San Telmo pojechaliśmy do La Boca, biedniejszej części miasta, gdzie mieści się stadion Boca - ulubionej drużyny Buenos Aires, macierzystego klubu Diego Maradony. Niestety, w czasie gdy byliśmy w Buenos nie rozgrywały się żadne większe mecze, zdecydowaliśmy się więc zwiedzić sam stadion i muzeum klubu. Tuż przed wejściem do muzeum drużyny natrafiliśmy na aleję gwiazd, z gwiazdą Diego na czele:


Muzeum Boca było bardzo interesujące, poznaliśmy historię klubu, jego stroje, puchary, pozowaliśmy do zdjęć z figurką Maradony itd. Najciekawszy był seans filmowy w środku wielkiej piłki nożnej. Całość była jednym wielkim okrągłym ekranem, stojąc pośrodku czuliśmy się jakbyśmy to my byli głównymi bohaterami, historia była oglądana naszymi oczami. A przedstawiała ona losy młodego piłkarza, od początku jego kariery, po treningi, pierwszy występ aż po zdobycie gola - w tym momencie w sali rozległ się ogłuszający wiwat widzów, a niemal każdemu z nas pojawiły się łzy radości w oczach! :) Co za emocje, ja też chcę być sławnym sportowcem!

Wisienką na torcie było zwiedzanie samego stadionu, łącznie z trybunami, murawą i szatniami piłkarzy.


Byliśmy między innymi w sekcji trybun dla lokalnych chuliganów, tylko z miejscami stojącymi (by nikt nie wyrwał siedzeń), oddzielonej od reszty trybun drutem kolczastym. To tu do 5 tysięcy najwierniejszych fanów przez cały mecz skacze, powodując rytmiczny, ogłuszający huk. Gdy bramkę zdobywa Boca, wszyscy pędzą na siatkę i wchodzą na nią jak najwyżej, tylko drut kolczasty i policjanci po drugiej stronie powstrzymują kiboli od wdarcia się na murawę. Co ciekawe, szatnia drużyny gości znajduje się dokładnie tuż pod tą sekcją, więc przeciwnicy odpocząć raczej nie mogą :)


Kult Maradony widoczny był wszędzie. Maradona, jako gość super honorowy, ma nawet własną sekcje na trybunach, pomalowaną na żółto, gdy reszta trybun jest niebieska. To stąd ogląda on mecze Boca i pozdrawiam tłumy wielbicieli.

Choć wielkimi fanami futbolu nie jesteśmy, wizyta na stadionie bardzo nam się spodobała, więc ją każdemu polecamy. A mecz na żywo obiecaliśmy sobie obejrzeć w Rio de Janeiro.

Po wizycie na stadionie postanowiliśmy pozwiedzać okolice ulicy Caminito, znane z kolorowych domków. Niegdyś mieszkali tu włoscy imigranci, którzy malowali jak się dało swoje domostwa resztkami farb ze statków. Efekt tego jest następujący:


Obecnie ulica jest jedna z głównych atrakcji turystycznych Buenos Aires, stąd zatrzęsienie restauracji ze stolikami na powietrzu i tłumy turystów. Knajpki prześcigają się w sztuce zwabiania klienta, oferując na przykład pokazy tanga czy występy orkiestr. A że byliśmy głodni, wybraliśmy restaurację, zamówiliśmy steki i przy okazji obejrzeliśmy piękny pokaz tanga.


Po wizycie w La Boca udaliśmy się na drugą stronę miasta, do dzielnicy Recoleta. Jest ona jedną z najładniejszych i najbogatszych dzielnic miasta, a turystów przyciąga głównie dzięki Cementerio de la Recoleta, czyli pięknemu cmentarzowi, na którym spoczywają najbogatsi i najbardziej znani Argentyńczycy, z Evitą Peron na czele.

Na cmentarzu spędziliśmy ponad 2 godziny i mimo to było nam wciąż mało. Cmentarz jest po prostu przepiękny! Każdy grobowiec jest wielkości małego domu, misternie ozdobiony, z rzeźbami aniołów lub świętych. Każdy unikalny, opowiada historię jakiejś znaczącej argentyńskiej familii. Większość ma szklane drzwi, przez które można dostrzec bogactwo wnętrza, niemal w każdym jest mała kapliczka, gdzie rodzina może pomodlić się w prywatności. Rzędy grobowców tworzą wąskie malownicze uliczki, po których przemykają chyłkiem koty. Magiczne miejsce.




Oczywiście zawitaliśmy też do grobowca Evity, który był jednym z nowocześniejszych i skromniejszych na cmentarzu.Słonce chyliło się powoli ku zachodowi, więc z rozsądku opuściliśmy cmentarz. Zwiedzaliśmy jeszcze do późnego wieczora, spacerując po ulicach dzielnicy Palermo (w której kwitnie najmocniej życie towarzyskie), bulwarach Puerto Madero (niegdyś dzielnicy portowej, obecnie pełnej restauracji i ekskluzywnych apartamentowców) i sklepach Avenida Florida (główny deptak handlowy w centrum).

Następnego dnia rano uraczyliśmy się kawą i ciastkami w najstarszej i najbardziej znanej kawiarni w Buenos Aires - Cafe Tortoni. Niegdyś to tu spotykali się najwięksi artyści Argentyny, obecnie jest ona odwiedzana głównie przez turystów, ale i tak jest to bardzo klimatyczne miejsce. I churros, czyli podłużne ciastka-pączki smażone na głębokim oleju mają przepyszne!


Po kawie chwyciliśmy nasze plecaki i pojechaliśmy na lotnisko, by złapać lot do wodospadów Iguazu.

Podsumowując, Buenos Aires zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jak do tej pory jest to zdecydowanie najciekawsze i najbardziej klimatyczne miasto w Ameryce Południowej, już niedługo zobaczymy jak przy nim wypada Rio de Janeiro, czy wygra tango czy plaża :)

Kuba
44 - Buenos Aires

1 komentarz:

  1. Hej hej,

    ja ostatnio robilem w monachium wlasnie taki free tour i bylem bardzo zadowolony. Calkiem globalna koncepcja.

    Po tym czasie spedzonym ciagle w naturze, to chyba mieliscie niezly szok takim wielkim miastem. Jednoczesnie czuc tam juz Europe bardzo. Super ze zdazyliscie z napisaniem przed powrotem.

    Do zobaczenia w Polsce!

    OdpowiedzUsuń