środa, 13 października 2010

Na końcu świata


Po długiej, około 12-godzinnej jeździe autobusem, przeprawie promowej i jeździe małym busikiem dotarliśmy wreszcie na koniec świata! Zaczęliśmy podróż o 8 rano autobusem, w którym o dziwo spotkaliśmy parkę starszych Włoszek (no oko około 50-letnich), które wcześniej poznaliśmy w trakcie podróży do Torres del Paine. Śmiesznie, że ciągle zdarzają nam się takie sytuacje, że spotykamy w różnych miejscach ludzi, których poznaliśmy już wcześniej.

Podróż była całkiem przyjemna, bo krajobrazy za oknem były nieziemskie. Patagonia jest naprawdę przepiękna i polecamy ją każdemu kto przyjedzie do Ameryki Południowej. Spotkaliśmy po drodze kilka osób, które zrezygnowały z Patagonii tylko dlatego, że tam podobno zimno. A to wcale nieprawda, nie jest tam zimniej niż podczas zwykłej Polskiej zimy, więc dla nas to nie są żadne ekstremalne warunki!

Po kilku godzinach jazdy autobus zatrzymał się w dość odludnym miejscu i kierowca kazał wszystkim wysiąść. Okazało się, że dojechaliśmy do Cieśniny Magellana i musimy się przeprawić promem na drugą stronę. Było wesoło, bo w końcu taki prom to zawsze jakaś atrakcja w dość nudnej podróży autobusem, a i hot-dogi były na pokładzie więc bardzo nam się podobało!


Kolejną atrakcją było przekraczanie granicy, gdzie po raz kolejny wbili nam do paszportu pieczątkę Chile i Argentyny. Tym razem okazało się, że na tej granicy nie można owoców do Argentyny wwozić (zawsze był zakaz tylko do Chile) więc musieliśmy się trochę nagimnastykować, żeby przemycić pomarańczę, z której za żadne skarby nie chciałam zrezygnować. Polak potrafi! :)

Po kolejnych kilku godzinach dotarliśmy do argentyńskiego miasta Rio Grande, gdzie przesiedliśmy się w niewielki busik. W busiku poznaliśmy małżeństwo Francuzów, którzy od ponad roku podróżują dookoła świata z dwójką dzieci (dziewczynka 7 lat i chłopiec 10 lat, bardzo grzeczne dzieci). Zwiedzili już Amerykę Północną, Azję, Australię, są w takcie zwiedzania Ameryki Południowej i została im jeszcze Afryka. Bardzo nam zaimponowali! Okazuje się, że z dziećmi też można podróżować :)

Po około trzech godzinach dojechaliśmy wreszcie do najdalej położonego na południe miasta na świecie - Ushuaia. Tytuł ten jest co prawda kwestionowany przez Chile, które na wyspie Navarino ma jeszcze rybacką osadę Puerto Williams, zamieszkałą przez około 2000 osób oraz jeszcze dalej na południe wysuniętą osadę Puerto Toro, w którym mieszka jedynie 100 osób. Jednak żadne z tych miejsc nie posiada miejskiej infrastruktury, więc Ushuaia wciąż pozostaje najdalej na południe położonym miastem.

Ushuaia położona jest na Ziemi Ognistej (czyli po hiszpańsku Tierra del Fuego), która jest archipelagiem wysp oddzielonym od lądu Cieśniną Magellana. Część wysp należy do Chile a część do Argentyny, jednak granica przebiega w taki sposób, że Argentyńczycy chcąc dojechać do Ushuaia muszą przekroczyć chilijską granicę :)

Ushuaia leży nad Kanałem Beagle, po którym rejs jest jedną z dwóch głównych atrakcji miasta. Drugą jest wycieczka do Parku Narodowego Ziemi Ognistej. Koniecznie muszę też wspomnieć, że Ushuaia jest miastem z którego wyrusza 90% wypraw na Antarktydę, jako że odległość wynosi jedynie 1000 km! Dla porównania płynąc z Hobart w Australii trzeba pokonać 2600 km a z Kapsztadu (Cape Town) w RPA aż 4200 km! Kiedyś tu jeszcze wrócimy by zobaczyć lodowatą Antarktydę!


Po przyjeździe pobłąkaliśmy się trochę po mieście w poszukiwaniu noclegu i ostatecznie skończyliśmy w całkiem przyjemnym hostelu, przypominającym bardziej hotel, położonym blisko głównej ulicy i tego co można nazwać centrum miasta. Ponieważ byliśmy okropnie głodni ruszyliśmy do polecanej przez nasz przewodnik restauracji, gdzie zjedliśmy tak przepyszne steki, że dosłownie wzdychaliśmy zachwyceni do talerzy! W restauracji ponownie spotkaliśmy naszą parkę Włoszek, co tylko potwierdziło że świat naprawdę jest mały :). Z napchanymi brzuchami wróciliśmy do hostelu i zasnęliśmy jak zabici.

Kolejny dzień spędziliśmy bardzo leniwie, głównie dlatego, że Kubuś nie najlepiej się czuł, a poza tym byliśmy trochę zmęczeni szybkim tempem, jakie sobie ostatnio narzuciliśmy i chcieliśmy trochę się poobijać. Jedyną pożyteczną rzeczą jaką zrobiliśmy było zarezerwowanie na następny dzień rejsu niewielką łodzią po Kanale Beagle, podczas którego mieliśmy oglądać lwy morskie! Przy okazji zeszliśmy sobie do portu i zrobiliśmy obowiązkowe zdjęcie z napisem "Fin del Mundo", czyli koniec świata i kilka innych całkiem ładnych zdjęć.


Następnego dnia niestety znowu obudził nas budzik (jak ja tego nie lubię!) i po słodkim śniadaniu (tosty i dżem jak zwykle) ruszyliśmy w stronę portu. Okazało się, że ponieważ nie jest to szczyt sezonu, na naszej łódce oprócz nas były tylko 4 osoby - parka z Rosji i parka z Argentyny. A w sezonie to większy 65-osobowy statek podobno wypchany jest po brzegi! Całe szczęście, że ciepło się ubraliśmy, bo prawie cały czas siedzieliśmy na zewnątrz, co chwila znajdując kolejne wspaniałe miejsce do zdjęcia. W ogóle zdjęć mamy tyle, że pewnie mało kto przebrnął przez wszystkie poza Mamą Kuby i Karolcią. No może jeszcze Michał ;)


Wreszcie dopłynęliśmy do niewielkiej wysepki, Isla de Los Lobos, która dosłownie w całości pokryta była lwami morskimi (po polsku oficjalnie zwanymi uchatkami patagońskimi :) i kormoranami, wyglądającymi jak pingwiny (przez chwilę mi nawet serce szybciej zabiło z radości!). Takie lwy morskie to mają dziwne układy. Jeden samiec ma cały harem samic, które leżą sobie wokół niego z małymi i tworzą jedną wielką szczęśliwą rodzinkę. Różnica w wyglądzie samicy i samca jest ogromna - nie można ich pomylić! Samiec waży nawet do 300 kg i może osiągnąć 2,5 metra długości, natomiast samica jest znacznie mniejsza. Żywią się głównie rybami, ale podobno jak są bardzo głodne to i pingwina potrafią zjeść (o zgrozo!).

Zrobiliśmy lwom morskim zdjęcia dosłownie z każdej strony. Kuba twierdzi, że na tym poniżej wyglądają jak z filmu Park Jurajski:


Tu mamusie karmią młode (6-miesięczne):


Tu z kolei wyglądają jak Kuba i ja gdy się na siebie obrazimy! Ten mniejszy to ja oczywiście, a większy Kubuś ;)


Po dokładnym obejrzeniu lwów morskich popłynęliśmy w stronę latarni morskiej Les Eclaireus, która często pojawia się na pocztówkach z Ushuai :) Wbrew niektórym opiniom, nie jest to wcale najdalej na południe położona latarnia morska. Mimo to i tak robi wrażenie


Kolejnym punktem naszej wycieczki była wyspa Isla de Pajaros, zamieszkiwana przez kormorany. Już po drodze do niej zaczęliśmy mijać pierwsze grupy, ta poniżej wyraźnie była skupiona na flirtach i rozmnażaniu, co lepiej widać w galerii.


Na samej wyspie Pajaros było całkiem spore stadko i osobniki męskie miały na głowach śmieszne czubki, które podobno znikają po okresie godowym. Jednego kormorana przyłapaliśmy na trzymaniu w dziobie czegoś rozmiarów jego samego! Pewnie materiał do budowania gniazda ;)


Po obejrzeniu kormoranów dopłynęliśmy do wyspy, po której zrobiliśmy około półgodzinny spacer.


Wyspa ta była kiedyś zamieszkiwana przez indian Yamana, którzy żywili się głównie rybami i potrafili bez ubrań przetrwać patagońskie zimy, między innymi dzięki smarowaniu swojego ciała tłuszczem lwów morskich! Plemię wyginęło za sprawą europejczyków, którzy przypłynąwszy na kontynent w XVIII wieku zaczęli masowo zabijać foki i ryby, pozbywając tym samym indian pożywienia. Przywieźli też ze sobą choroby (gruźlicę, trąd, tyfus), które zdziesiątkowały populację. Podobno przyczyniły się też do tego ubrania, bez których wcześniej ludzie Yamana znakomicie dawali sobie radę, a które nasiąkały wodą i powodowały, że ludzie po prostu się przeziębiali (jednak tłuszcz z lwa morskiego był lepszą garderobą!). Za sprawą europejczyków plemię Yamana przestało istnieć. Dziś żyje tylko jedna kobieta o czystej krwi Yamana, która ma 93 lata.

Z wyspy mogliśmy podziwiać wspaniały widok zarówno na stronę argentyńską jak Tierra del Fuego jak i stronę chilijską:


Po powrocie na łódkę zostaliśmy jeszcze wszyscy poczęstowani herbatą, gorącą czekoladą i ciastkami. Zadowoleni i podekscytowani widokami, które oglądaliśmy wróciliśmy około 14 do Ushuaia.

Po południu powłóczyliśmy się po mieście, ja kupiłam obowiązkowo koszulkę z pingwinkami (jako że jestem ich wielką fanką!), a wieczorem wybraliśmy się do polecanej knajpki w której serwują patagońską specjalność, czyli jagnięcinę. Wybraliśmy w sosie pomarańczowo-miodowym i była naprawdę przepyszna, aczkolwiek Kubuś marudził, że za mała porcja ;)

Następnego dnia wyruszyliśmy obejrzeć drugą atrakcję Ushuai, czyli Park Narodowy Ziemi Ognistej. Na miejsce dojechaliśmy niewielkim busikiem, który odjeżdżał z ulicy przy porcie. Umówiliśmy się z naszą panią kierowcą, że odbierze nas z parku o godzinie 16:30. Mieliśmy więc mnóstwo czasu na przejście wszystkich ścieżek.

Zaczęliśmy od spaceru do punktu widokowego na Zatokę Lapataia. Szliśmy przez las, który skojarzył nam się z naszym polskim lasem, więc poczuliśmy się przyjemnie swojsko! Jedynym minusem było to, że naprawdę wiało tak mocno, że myślałam że mnie zdmuchnie! Na szczęście Kubuś mocno mnie trzymał. Nad samą zatoką znajduje się tablica, która pokazuje koniec drogi krajowej nr 3, która zaczyna się w Buenos Aires, odległym od tego miejsca o ponad 3000 km.


Z zatoki ruszyliśmy w stronę kolonii bobrów, które naprawdę ostro muszą pracować, bo zrobiły w okolicy niezłą demolkę! Bobrów nie widzieliśmy, za to trafiliśmy na całkiem sporą tamę, którą zrobiły na rzece. Ścieżka zaprowadziła nas do Laguna Negra, która okazała się przepięknym miejscem. Wiało tam okropnie, ale widoki były niesamowite. To miejsce najbardziej nam się spodobało w całym parku.


Kolejnym miejscem, do którego doszliśmy był punkt widokowy z którego rozpościerał się widok na Lagunę Roca. Akurat wyszło słońce, co było miłą odmianą w tym pochmurnym i wietrznym dniu.


W drodze do punktu, z którego miał odjeżdżać nasz busik zrobiliśmy jeszcze spacer po wyspie, znanej z tego, że można spotkać na niej dużo ptaków. My spotkaliśmy tylko jedną parkę, ale wyglądali na sympatyczne ptaszki ;)


Ostatecznie dotarliśmy do małej restauracji, a właściwie bufetu gdzie z dziką radością zjedliśmy hot-dogi i frytki, po czym wsiedliśmy do busika i wróciliśmy do Ushuaia.

Podsumowując nasz pobyt na końcu świata muszę przyznać, że byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. Ja koniecznie chciałam tu przyjechać (bo w końcu nie każdy ma szansę dotrzeć na koniec świata), ale spodziewaliśmy się strasznego zimna, ponurej mieściny i ogólnie atmosfery końca świata. Okazało się jednak, że Ushuaia jest całkiem przyjemnym miejscem, pogoda była całkiem dobra (pierwszego dnia wręcz wspaniała) i mimo. że nie zobaczyliśmy pingwinków (których o tej porze roku tam nie ma) to mieliśmy okazję z naprawdę bliska oglądać wspaniałe lwy morskie i kormorany. Polecamy Ushuaię każdemu, kto przyjedzie do Patagonii. Naprawdę warto!

Domi

41 - Droga do Ushuai

42 - Argentina - Ushuaia

1 komentarz:

  1. Gratuluje, teraz juz tylko na polnoc.
    Piekne zdjecia, szczegolnie podobaly mi sie te ze stateczku, granat wody podoba mi sie bardzo.
    A pingwiny to byly np. na Islas Balestas, jeszcze w Peru!
    Ciekawe gdzie sie teraz wyniosly te z Ushuai...
    M.

    OdpowiedzUsuń