piątek, 8 października 2010

Nieziemskie Torres del Paine


Decyzję o wizycie w Torres del Paine podjęliśmy dosłownie w ostatniej chwili. A to wszystko przez kiepskie połączenie El Calafate z Ushuaia, miastem na końcu świata, autobus miał odjeżdżać o 3 rano! Zaczęliśmy więc szukać alternatyw, na przykład połączenie przez Chile, w okolicach parku narodowego Torres del Paine (warto dodać, że w Patagonii dość często przekracza się granicę Argentyna-Chile, my to w sumie zrobimy to z 10 razy, więc paszporty będą pełne stempli :).

Od początku naszej podróży bardzo chcieliśmy choć zerknąć na ten park, uważany za jeden z najpiękniejszych na świecie i jedną z głównych atrakcji Ameryki Południowej. Wiedzieliśmy jednak, że nie starczy nam czasu na klasyczny "W-trek", zajmujący z transportem około 5 dni, ponadto kończyła się dopiero co zima i większość schronisk w parku była jeszcze zamknięta, więc bez sprzętu kempingowego nie mielibyśmy gdzie spać.

Przypadkiem podczas jednej z rozmów przy stekach z innymi podróżnikami dowiedzieliśmy się, że jedna agencja organizuje całodniowy tour objazdowy po parku, z transportem powrotnym do El Chalten bardzo późnym wieczorem. Ale była też opcja zostawienia nas w Chile w Puerto Natales, mieście najbliżej położonym od parku. Stamtąd moglibyśmy dojechać autobusem do Punta Arenas i przesiąść się następnego dnia w autobus do Ushuaia. Obawialiśmy się tylko, że taka objazdówka to nie będzie to co tygryski lubią najbardziej, że będzie mocno emerycko i po łepkach, ale cóż, lepsze to było niż nic, a my park naprawdę chcieliśmy zobaczyć. No i cały ten plan objazdowo-przesiadkowo-transportowy był tak misterny!

O 5 rano czwartego dnia naszego pobytu w El Chalten nieprzytomni wsiedliśmy w minibusik i pierwsze miłe zaskoczenie, osób z nami tylko z 15, wiec nie będzie spędu dzikiego tłumu. Do parku jechaliśmy z cztery godziny, w międzyczasie przekraczaliśmy granicę i poznaliśmy naszego przewodnika, Rodrigo. Chłopak był z 2-3 lata od nas starszy, z rozmierzwionym ubraniem, kędzierzawą brodą i czupryną, w której Domi wypatrzyła jakieś liście, wyglądał jak leśny ludek, który dopiero co wygrzebał się z krzaków :) Ale był bardzo miły, wycieczkę prowadził super i dużo ciekawych informacji przekazał nam o parku.

Torres del Paine to jedna z największych atrakcji Ameryki Południowej, a to ze względu na widoki jakie oferuje - piękne szczyty górskie, stepy Patagonii, mnogość dziko żyjących zwierząt. Sam park swą nazwę wziął od trzech gigantycznych granitowych monolitów pośrodku łańcucha górskiego, "torres" znaczy po hiszpańsku wieże, a "paine" to stare określenie koloru niebieskiego.

Przy wjeździe do parku bardzo nas ucieszyła pogoda. Było piękne słońce, ciepło, niebieskie niebo, prawie brak chmur, miła odmiana po parku lodowcowym w Argentynie. Naszą wizytę rozpoczęliśmy od przyłapania kilku strusi, uciekających jak pędziwiatry od naszego busika.


Zatrzymaliśmy się w miejscu, skąd rozciągał się wspaniały widok na jezioro Sarmiento, cały masyw górski i czubki trzech wież. Przy okazji wszelkie nasze obawy o charakter tej wycieczki się rozwiały, czasu mieliśmy na każdym postoju mnóstwo, nikt nas nie poganiał, mogliśmy więc zwiedzać okolicę i robić zdjęcia do woli.


Zaczęliśmy też widzieć mnóstwo guanaco, czyli po naszemu lam, które dziko sobie w parku żyją, wraz z owieczkami, konikami, strusiami i innymi zwierzątkami.


Następne miejsce to Laguna Armada, z wodą koloru zielonego, w której pięknie odbijały się pobliskie góry.


Dojechaliśmy do rozległej równiny, gdzie pasły się stada owieczek i lam, a w tle majaczył masyw górski. Widok był zachwycający, tak właśnie przed wyruszeniem w podróż wyobrażaliśmy sobie Patagonię! Jak się cieszyliśmy, że jednak to przyjechaliśmy!


Nacieszywszy przez dłuższy czas oczy tym widokiem, pojechaliśmy do tarasu widokowego na jezioro Nordenskjold i góry Cuernos del Paine. Te dwa szczyty to druga wizytówka parku, i wcale się nie dziwimy, widok nas znowu powalił z nóg!


W tym momencie podjęliśmy decyzję, że zostajemy w parku choć na jeszcze jeden dzień. Uzgodniliśmy z przewodnikiem, że nas zostawią przy wejściu do parku, skąd złapiemy jakiegoś busika do schroniska. Szczęśliwi z takiej komplikacji w naszym misternym planie ruszyliśmy dalej.

Zatrzymaliśmy się przy jeziorze Pehoe, gdzie zrobiliśmy godzinny trek do punktu widokowego Cuernos. Laguna miała niesamowity kolor wody, taki matowy niebieski:


Tu też mieliśmy okazję z bliższej odległości podziwiać szczyty Cuernos del Paine, kolejny zapierający dech w piesiach widok.


Poszliśmy następnie zobaczyć wodospad Salto Grande. Salto Angel z Wenezueli to może nie było, ale i tak nam się podobało :)


Następny przystanek to punkt widokowy na jezioro Pehoe i małą wyspę z hotelem pośrodku, podobno piękne widoki z okien i zabójcze ceny :)


I to był koniec naszego tour. Byliśmy z niego bardzo zadowoleni, w jeden dzień udało nam się zobaczyć niemal wszystkie najważniejsze atrakcje parku. Podrzucono nas do wejścia do parku, gdzie się przesiedliśmy w minubusa Las Torres. Po pół godzinie jazdy byliśmy na miejscu, w kompleksie składającym się z hotelu, schroniska i stadniny koni, wszystko uroczo wtopione w otaczającą przyrodę.

Zaczęliśmy od sprawdzenia hotelu, całego z drewna, bardzo ładnie urządzonego. I tu gigantyczny szok, cena za jedną noc w pokoju dwuosobowym: 244 dolary! Grzecznie podziękowaliśmy i udaliśmy się do hostelu, który okazał się niemal równie ładny i również drogi, 40 dolarów za osobę w pokoju wieloosobowym. Ale że był niski sezon turystyczny, na ponad 120 łóżek zajętych oprócz nas było tylko 5, więc dostaliśmy duży pokój z wielkim oknem i wspaniałym widokiem tylko dla siebie. Zostawiliśmy nasze rzeczy i poszliśmy zwiedzać okolice, zobaczyliśmy koniki i słońce zachodzące nad górami.


Noc była mroźna, szczególnie gdy wygasł ogień w piecyku, więc śpiwory się przydały. Dzień zaczęliśmy od pysznego śniadania podanego przez kucharza w białej czapce i obejrzenia wchodu słońca.


Pogoda tego dnia była już gorsza, chmury często zakrywały słońce. Wiał zimny wiatr, na szczęście nie padało, co podobno jest w tym okresie normą (dzień przed naszym tour lało jako z cebra). Autobus powrotny mieliśmy o 14-tej (w zimę kursują rzadko), za cel obraliśmy sobie więc trek w kierunku tarasu widokowego na Las Torres, najtrudniejszą część tzw. W-treku, chcieliśmy iść do momentu, aż skończy nam się czas.

Wspinaliśmy się ponad 3 godziny, nie wiem czy kondycja nam się poprawiła czy wysokość nad poziom morza nie była zbyt duża, w każdym razie szło nam się znakomicie i prawie wcale nie czuliśmy zmęczenia. Pierwsze dwie godziny wspinaliśmy się pod stromą górę, później szlak wznosił się już trochę łagodniej wzdłuż rzeki.


Po drodze natrafiliśmy na zamknięte schronisko, jak wspominaliśmy nie byliśmy w trakcie sezonu turystycznego i z noclegiem na szlaku mogły być problemy. Za to dla nas puste stoły były idealnym miejscem na piknik :)

Mijaliśmy rzeczki, mostki, dolinki, droga była bardzo urozmaicona, raz się wznosiła raz opadała, a to prowadziła przez piaszczyste wydmy a to przez las, który nam przypominał nasze polskie lasy. Powietrze było rześkie, żywej duszy na szlaku, tylko my i przyroda. W końcu doszliśmy do momentu, gdy musieliśmy zawracać.

Zdążyliśmy po powrocie jeszcze tylko napić się gorącej herbaty i z wielkim żalem musieliśmy opuścić park, na pewno jedno z trzech najpiękniejszych miejsc jakie widzieliśmy w czasie naszej podróży.

Wsiedliśmy do minibusa, który zawiózł nas do wejścia do parku. Tam przesiedliśmy się w autobus do Puerto Natales, mieliśmy do pokonania ponad 100 km. I co to była za droga! Zdjęcia z autobusu nam nie wyszły przez słonce intensywnie odbijające się w szybach, więc musicie uwierzyć na słowo, że było pięknie. Rozległe złote stepy pełne owiec, koni, lam, w tle wielkie białe góry, większość drogi wyglądała mniej więcej tak:


Po dojechaniu do Puerto Natales i spacerze po mieście wsiedliśmy w lokalny autobus do Punto Arenas, najbardziej na południe położonego chilijskiego miasta. W Punto Arenas byliśmy późnym wieczorem, po spokojnej nocy o 8 rano wyruszyliśmy na koniec świata, do argentyńskiej Ushuaia.

Kuba i Domi

40 - Chile - Torres del Paine

1 komentarz:

  1. Maklaki,
    piekne miejsce i przepiekna pogoda. Mam wrazenie ze na zdjeciach usmiech nie jest tylko do zdjecia lecz staly. Jakze sie nie cieszyc z chwili w takim miejscu.
    Przepieknie

    M.

    OdpowiedzUsuń