Urugwaj to bardzo małe państwo pod względem liczby mieszkańców, ma ich zaledwie 3,5 mln, co w porównaniu do swoich sąsiadów - 200 mln w Brazylii i 40 mln w Argentynie - jest niewielką liczbą. Pod względem obszaru jest mniej więcej wielkości Polski, ale zamieszkane jest głównie wybrzeże Oceanu Atlantyckiego, reszta kraju to stepy i niewielkie miasteczka.
Państwo to jest często pomijane przez podróżników, bo w sumie ma niewiele ciekawego do zaoferowania, przynajmniej w porównaniu do innych państw Ameryki. Stolica Montevideo to nowoczesne miasto jakich wiele na świecie, wyróżniają się może miejscowości nadmorskie jak Punta del Este, ale o tej porze roku są one puste. Jest natomiast jeden klejnot warty obejrzenia, stare portowe miasteczko Colonia del Sacramento, podobno jedno z najlepiej zachowanych i najbardziej uroczych miast czasów kolonizacji w całej Ameryce Południowej.
Colonię del Sacramento bardzo łatwo zwiedzić z Buenos Aires, gdyż znajduje się ona na drugim brzegu rzeki La Plata, oddalona zaledwie o godzinę podróży promem. Zbudowana w XVII wieku, Colonia była niegdyś portem portugalskim, mającym na celu kontrolować i blokować ruch morski z hiszpańskiego Buenos Aires. Miasto w ciągu 100 lat sześciokrotnie zmieniało włodarzy, na zmianę pomiędzy Portugalią a Hiszpanią, a później jeszcze niepodległą Brazylią.
Naszą wyprawę do Urugwaju zaczęliśmy od strasznie rannej pobudki, główki bolały mocno od nadmiaru wina wypitego w czasie wczorajszego pokazu tanga, a oczki same się zamykały od braku snu. Nie nastrajała też pozytywnie pogoda na zewnątrz, było pochmurnie i lało jak z cebra, nic tylko pozostać w cieplutkim łóżku i dogorywać, a tu przeprawa promem nas czekała!
Tylko chyba siłą woli dotarliśmy do portu, gdzie po odczekaniu swojego i przejściu odprawy granicznej wsiedliśmy na prom. Statek na szczęście okazał się całkiem komfortowy, a podróż krótka, więc chwila nieuwagi (jak to szanowny Teściu mówi :) i byliśmy w Urugwaju.
A tam pogoda równie smutna co w Buenos, na szczęście przestawało już padać. Mieliśmy bilety na prom kupione w promocji, w której dorzucono nam przewodnika po mieście, przywitaliśmy się więc z naszą grupą i zostaliśmy zawiezieni do najstarszego kościoła w mieście. Tam nasz przewodnik miał nam opowiedzieć o mieście i zabytkach i pokazać je na mapie, a zwiedzić mieliśmy na własną rękę, bo deszcz jeszcze padał. Oczywiście oprócz nas wszyscy tylko po hiszpańsku gadali, więc tłumaczenie wyglądało następująco: 5 minut gadki po hiszpańsku, krzyk przewodnika "people!" który nas wybudzał ze snu i pół minuty tłumaczeniu po angielsku. Ale w sumie i dobrze, bo wszystko i tak mieliśmy napisane w przewodniku, a oczy nam się i tak w tym kościele cały czas zamykały. Tylko pod koniec serca nerwowo biły, gdy znów słyszeliśmy skrzekliwy krzyk "people", głosu tej pani długo jeszcze nie zapomnimy, brrr.
Po skończeniu przemów grzecznie się z resztą grupy pożegnaliśmy i wyruszyliśmy na miasto, bo od tego całego gadania głodni się zrobiliśmy. W jakiejś knajpce na głównym placu zjedliśmy drugie śniadanie i przeczekaliśmy deszcz, w końcu mogliśmy zacząć zwiedzać.
Historyczne centrum miasta to mały cypel, otoczony z trzech stron wodą a z czwartej oddzielony od lądu murem obronnym. Mur powstał po tym, jak Hiszpanie poszli po rozum do głowy i zamiast rozbijać się o mocną obronę na rzece, zaatakowali i zajęli miasto z lądu. Obecnie istnieje tylko fragment muru, reszta została zburzona by nie hamować rozwoju miasta.
Miasteczko okazało się naprawdę małe, ale za to bardzo urocze i pełne klimatu dawnych lat. Szwendaliśmy się po ulicach pełnych starych, kolorowych domów, bulwarach nad rzeką i okolicach, w międzyczasie pojawiło się piękne słonce i miasteczko nabrało od razu barw.
Najbardziej podobała nam się Calle de los Suspiros, uliczka z najstarszymi domkami kolonialnymi w mieście, bardzo kolorowymi, gdyż niegdyś była odpowiednikiem dzielnicy czerwonych latarni - to mieszkały i pracowały prostytutki, świadczące swoje usługi dla żołnierzy obstawiających pobliski mur obronny.
Obecnie ta gałąź biznesu tu (chyba) już nie prosperuje, część domków została zmieniona w galerie sztuki. Bardzo nam się podobały te kolorowe ściany domów i kocie łby na uliczce, zdjęć tam zrobiliśmy bez liku, co łatwo zauważyć przeglądając galerię :)
Przyjemnym miejscem był też główny plac miasteczka - Plaza Mayor. Oryginalnie służył do manewrów wojskowych, stąd jego słuszny rozmiar, obecnie pełen jest zieleni i kafejek, czas jakby się zatrzymał w tym miejscu.
Obowiązkowym miejscem do zwiedzenia była również latarnia morska z polowy XIX wieku, zbudowana w na ruinach konwentu franciszkanów z końca XVII wieku. Rozciągał się z niej ładny widok na całą okolicę, choć wcale nie było łatwo przecisnąć się przez jej wąskie przejścia.
Po trudach zwiedzania nastał czas na sjestę, którą spędziliśmy bardzo leniwie na bulwarach nad rzeką, słońce miło grzało i ciężko było utrzymać oczy otwarte.
Na prom wsiedliśmy około 21-ej, pogoda zdążyła się do tego czasu pogorszyć, zaczęło padać i mocno wiać. A jak bardzo wiało przekonaliśmy się podczas przeprawy, fale były wielkie i promem tak strasznie bujało, że obsługa latała jak szalona rozdając plastikowe torebki. Wiele osób nie wytrzymało tej huśtawki i widoki były naprawdę dantejskie :) Na szczęście my wytrzymaliśmy (choć ledwo, torebki były cały czas w pogotowiu) i bez incydentów dotarliśmy do Buenos Aires.
Kuba
45 - Urugwaj - Colonia del Sacramento |
Piekne miejsce!
OdpowiedzUsuńmysmy tutaj skonczyli nasza jazde motocyklem, a samo miasteczko obeszlismy w 20 minut bo juz musielismy leciec na prom niestety.
swietne zdjecia!
m.
A nam z kolei przesunęli godzinę powrotu, więc mieliśmy aż za dużo czasu jak na tak małe miasteczko. Szkoda, że pogoda była średnia, bo myślę że to fajne miejsce także do poleżenia na plaży :)
OdpowiedzUsuń