Z Ushuaia wyruszyliśmy w naszą drugą najdłuższą podróż po Bariloche, tym razem do Puerto Madryn, gdzie mieliśmy spotkać długo wyczekiwane przeze mnie pingwiny. Ponieważ jazda autobusem miała trwać co najmniej 30 godzin, więc bardzo nam zależało na "bus cama", czyli autobusie z rozkładanymi, szerokimi siedzeniami. Okazało się, że nie ma takiego bezpośredniego połączenia, więc część drogi musimy przejechać autobusem zwykłym (12 godzin), a pozostałą część dopiero tym lepszym.
O 5 rano zjawiliśmy się w miejscu odjazdu autobusu i gdy tylko weszliśmy do środka myślałam, że się rozpłaczę. Autobus okazał się koszmarnie mały i ciasny, nawet ja nie dałam rady siedzieć prosto, bo nie mieściły mi się nogi. Kubuś nawet nie próbował i od razu usiadł bokiem. Przerażała nas myśl, że mamy w takich warunkach spędzić 12 godzin. Mimo niewygody udało mi się zasnąć w ciągu pierwszych dziesięciu minut jazdy i obudziłam się dopiero po 3 godzinach, gdy dojechaliśmy do Rio Grande i kazano nam wysiąść z autobusu. Jak się okazało na dobre nam to wyszło, bo wsadzili nas w większy, normalny autobus (taki jak polskie autokary). Przekroczyliśmy granicę chilijską, później promem cieśninę Magellana, następnie ponownie granicę argentyńską i po 9 godzinach jazdy dojechaliśmy do Rio Gallegos.
Rio Gallegos leży na wschodnim wybrzeżu Argentyny i jest miastem, w którym nie ma absolutnie nic ciekawego do zobaczenia. Mieliśmy jednak 3-godzinną przerwę w podróży, więc ruszyliśmy do centrum i znaleźliśmy całkiem przyzwoite jedzenie. Przy okazji się rozruszaliśmy, bo dojście zajęło nam około 45 minut w jedną stronę.
O godzinie 20 wsiedliśmy w dwupiętrowy autobus, zadowoleni że wreszcie będziemy mieli szerokie rozkładane fotele i pójdziemy spać. Nasze miejsca na końcu autobusu okazały się jednak, ku naszemu zaskoczeniu, kompletną porażką! Były za blisko ściany i przez to się nie rozkładały! Czyli zapłaciliśmy za "bus cama" a wcale takich siedzeń nie mieliśmy. Kuba był maksymalnie wściekły i myślałam, że zabije faceta z obsługi, ale ten tylko bezradnie wzruszał ramionami, no bo co miał zrobić, skoro wszystkie miejsca zajęte. Podróż nie należała więc do najprzyjemniejszych i nie udało nam się dobrze wyspać. Nad ranem okazało się, że znowu musimy zmienić autobus (tym razem już po raz trzeci) w miejscowości Trelew. Na szczęście po godzinie jazdy dotarliśmy wreszcie do Puerto Madryn.
Od razu poprawiły nam się humory, gdy okazało się, że jest cieplutko - pogoda na shorty i krótki rękaw. Wreszcie! Ostatni raz tak ciepło było w Mendozie, czyli kawał czasu temu. Z tej radości postanowiliśmy pójść do hostelu na piechotę, wzdłuż plaży (zapomniałam dodać, że Puerto Madryn leży nad oceanem!). Był to dość długi spacer, bo przeszliśmy chyba z dwadzieścia przecznic, ale po drodze zrobiliśmy małe rozeznanie w tym, co można w okolicy zobaczyć i czy na pewno są pingwiny. Okazało się, że pingwiny są (i to całkiem spora gromadka) a oprócz nich słonie morskie, wieloryby i delfiny!
Nasz hostel okazał się bardzo przyjemny, obsługa mega sympatyczna i praktycznie od razu załatwiliśmy z nimi wycieczki na dwa kolejne dni. Rzuciliśmy plecaki, wzięliśmy szybki prysznic i ruszyliśmy w stronę plaży.
Po zjedzeniu obiadu w plażowej knajpce położyliśmy się na piasku i wreszcie mogliśmy się zrelaksować. Kubuś nawet zasnął i zaczął chrapać! :) Nagle zobaczyliśmy, że z wody wyłania się coś wielkiego, całkiem blisko plaży. Okazało się, że to olbrzymia płetwa wieloryba! Widok niesamowity!
Następnego dnia z samego rana podjechał pod nasz hostel busik, który zabrał nas i jeszcze kilka osób z hostelu w stronę Półwyspu Valdes, położonego na północ od Puerto Madryn. Po przejechaniu około 80 kilometrów dojechaliśmy do Punta Piramide, jedynej miejscowości na półwyspie, gdzie wsiedliśmy na łódkę, z której mieliśmy oglądać wieloryby. Śmieszne było to, że wsiadaliśmy do łódki. która stała na piasku i dopiero gdy wszyscy byli już a pokładzie łódka była wpychana do wody przez traktorek!
Płynęliśmy może kilkanaście minut gdy nagle okazało się, że wokół nas pływa kilka wielorybów. Są to naprawdę ogromne zwierzęta, nie spodziewaliśmy się, że będą aż tak wielkie! Wieloryb biskajski południowy (taka jest jego oficjalna nazwa) ma długość do 18 metrów i waży średnio 50 ton, ale podobno może nawet do 90 ton. Jego charakterystyczną cechą jest wielka głowa, zajmująca 1/3 powierzchni całego ciała i porośnięta dziwnymi naroślami.
Gatunek ten szczególnie upodobał sobie argentyński Półwysep Valdes, który jest miejscem schadzek, amorów, porodów i karmienia małych (które ważą 6 ton i mają 8 metrów!). Tak to więc co roku między majem a grudniem jest idealne i najlepsze na świecie miejsce do podziwiania tych gigantycznych ssaków. Podobno co roku pojawia się tu 25% całej populacji! A że są to bardzo ciekawskie zwierzęta udało nam się sfotografować je z całkiem bliska. Koło naszej łódki pływało ich chyba z dziesięć, przepływały tuż pod łodzią, skakały, prezentowały płetwy, dosłownie jakby pozowały do zdjęć!
Najwięcej emocji wzbudzało robienia zdjęcia ogona, który pojawiał się tylko na chwilę:
A tu leniuch wygrzewa się na słońcu i prezentuje swój brzuch:
Co jakiś czas olbrzym musi wynurzyć głowę by złapać powietrze i przy tym wydmuchuje fontannę wody:
Wieloryb mimo, że wygląda dość ociężale, wcale taki nie jest. Potrafi zgrabnie wyskoczyć z wody. Jak widać, jest naprawdę olbrzymi!
Gdy już skończyliśmy oglądać wieloryby i z łódki przenieśliśmy się z powrotem do busika pojechaliśmy do oddalonego o ok. 70 kilometrów Punta Delgada, gdzie naszym oczom ukazała się niewielka kolonia słoni morskich. Nazwa wzięła się stąd, że samce faktycznie mają pyski wydłużone na kształt trąby.
Samice trąb nie mają i są dużo mniejsze, ważą jedynie 900 kg, podczas gdy samce nawt do 4 ton! W słoniach morskich najciekawsze jest to, że żyją w haremach, w których jeden samiec ma zazwyczaj około 40 samic. Podobno Półwysep Valdes jest jedyną na kolonią tych zwierząt na kontynencie.
Niedaleko słoni morskich znajdowała się kolonia lwów morskich (które widzieliśmy już wcześniej w Ushuaia), więc nie wywołały już w nas takich emocji. Poza tym wiedzieliśmy je z daleka.
Ostatnim punktem programu była niewielka kolonia pingwinów, która miała być przedsmakiem przed naszą wycieczką następnego dnia. Jednak ten krótki postój wywołał duże emocje, bo są to moim zdaniem naprawdę fantastyczne zwierzaki :)
Podekscytowani wróciliśmy pod wieczór do hostelu i już nie mogliśmy się doczekać kolejnego dnia.
O 8 rano znowu wsiedliśmy w ten sam busik, z tym samym przewodnikiem i tym razem ruszyliśmy do oddalonego o 200 kilometrów na południe półwyspu Punta Tombo, gdzie znajduje się największa kolonia pingwinów magellańskich w Ameryce Południowej. Co roku, między wrześniem a kwietniem pojawia się tu aż pół miliona pingwinów!
Praktycznie tuż po wyjściu z autobusu i przejściu dosłownie kilku kroków okazało się, że jesteśmy wręcz otoczeni przez te śmieszne stworzonka. Zupełnie im nie przeszkadzały tłumy turystów spacerujących tuż obok ich domków. Pingwiny siedziały sobie w wykopanych przez siebie norkach:
albo przechadzały się po okolicy z kumplami:
Wzbudzały też ogromną sensację, gdy nagle postanowiły przejść na drugą część ścieżki, przecinając tym samym drogę spacerowiczom. Wszyscy grzecznie przepuszczali małego ważniaka.
Taki pingwin magellański ma około pół metra wzrostu i waży około 5 kilogramów. Wygląda łagodnie, ale ma ostry haczykowaty dziób i podobno potrafi zaatakować nieproszonego intruza! My byliśmy świadkami, jak dwa samce pobiły się o samicę. Tu w czasie bójki:
Tu po bójce, samica odprowadza zwycięzce do gniazda (ten dumny z przodu to samiec):
A tu kumple pingwina, który przegrał walkę. Czyżby szykowali odwet?
Jak widać pingwinki, mimo skromnych rozmiarów, są zwierzątkami nieustraszonymi. Tu mały wojownik zamierza się na większego przeciwnika :)
Podobno pingwiny wracają prawie zawsze do tych samych gniazd i wspólnie samiec i samica wysiadują jaja. Wiele z nich łączy się w pary na całe życie. Nam faktycznie pingwiny wydały się romantycznymi zwierzątkami, więc zamiast pisać postanowiliśmy przedstawić krótki fotoreportaż:
"MIŁOŚĆ WEDŁUG PINGWINÓW"
W parku spędziliśmy około trzech godzin - jakoś ciężko było nam się rozstać z pingwinkami, które zrobiły na nas ogromne wrażenie. Kubuś był na początku mocno w szoku, bo spodziewał się, że pingwiny będą sięgać mu do pasa (skąd taki pomysł w ogóle to ja nie wiem!), a okazały się całkiem niewielkie. Gdy już się z nimi pożegnaliśmy, wsiedliśmy znowu do naszego autobusu i pojechaliśmy bardziej na północ do Punta Delfin, gdzie jak sama nazwa wskazuje, mieliśmy oglądać delfiny. Tym razem powiedziano nam, że wcale niekoniecznie je zobaczymy, bo z tymi delfinami to nic nie wiadomo.
Po kilkunastu minutach na łódce, okazało się że wokól nas pływa nie jeden a kilka delfinów!
Są to bardzo szybkie zwierzęta i strasznie ciężko było uchwycić je na zdjęciu, w związku z czym wszyscy latali jak opętani od prawej burty do lewej z nadzieją na zrobienie choć jednego zdjęcia. Delfiny najwyraźniej lubiły się bawić, bo pływały tuż przed łódką, wręcz się z nią ścigały! Co jakiś czas wyskakiwały z wody prezentując swoje czarno-białe ciałka.
Gatunek, który widzieliśmy nazywany jest delfinem Commersona lub czarnogłowym, i różni się od innych delfinów tym, że głowę, płetwy i ogon ma czarne a resztę ciała białą.
Po mniej więcej dwóch godzinach spędzonych na łódce wróciliśmy do portu i następnie autobusem do hostelu. Udało nam się jeszcze załapać na przepyszne BBQ robione przez obsługę hostelu, po czym z pełnymi brzuchami i uśmiechami na buziach wsiedliśmy w nocny autobus do Buenos Aires.
Domi
43 - Puerto Madryn |
Niesamowite jak te pingwiny podchodza blisko ludzi! Myslalem ze to takie bardzo plochliwe zwierzeta!
OdpowiedzUsuńNo i swietnie ze tyle tych innych stworow widzieliscie. O sloniach to wogole nawet nie slyszalem wczesnie...
Swietne zblizenia na te pingwiny, chyba musieliscie kucac zeby taka fajna perspektywe miec...
pozdrawiam!
M.
z tym kształtem trąby u samców słoni to bym dyskutowała ;)
OdpowiedzUsuńDelfiny commersona! Wieloryb biskajski południowy! Cuda; jedne z piękniejszych istot na Ziemi! Zazdroszczę wycieczki ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Sophija