sobota, 20 listopada 2010

Wielkie Iguazu


Do Puerto Iguazu dotarliśmy samolotem bez przygód. W miasteczku przywitała nas piękna pogoda, słońce w pełni, niebo bez chmur, bardzo ciepło, aż nie mogliśmy się doczekać, kiedy wskoczymy w krótkie spodenki i japonki. Co też zrobiliśmy od razu po dotarciu busikiem-taksówką do hostelu.

Puerto Iguazu to małe, 30-tysięczne miasteczko, będące bramą do zwiedzania argentyńskiej strony wodospadów Iguazu. Wodospady te to jeden z największych cudów natury, są one najszersze na świecie i np. takie wodospady Niagara w USA rozmiarowo to przy nich pikuś. My już widzieliśmy najwyższy wodospad na świecie, Salto Angelo w Wenezueli, byliśmy wiec ciekawi jak wyglądają te najszersze.

Wodospady można obejrzeć ze strony argentyńskiej i brazylijskiej, tak z 75% wodospadów to Argentyna, a 25% to Brazylia. Po stronie argentyńskiej można więc znacznie więcej zobaczyć, jest mnóstwo szlaków i tarasów widokowych w przeróżnych sekcjach wodospadów, plus można też łodzią podpłynąć pod sam wodospad, zabawy jest więc na cały dzień. Po stronie brazylijskiej jest tylko jeden dość krótki szlak i nie ma możliwości żadnej interakcji z tym cudem natury, widok za to jest bardziej panoramiczny na cały system wodospadów. Nie byliśmy pewni, ile będziemy mieli czasu, postanowiliśmy wiec poświęcić dzień na zwiedzenie strony argentyńskiej, a stronę brazylijską odwiedzić jeśli będzie okazja.

Tuż po przyjeździe okazało się, że w całej Argentynie jest właśnie długi weekend i największy nalot turystów w całym roku. Co było widać na każdym kroku, do hostelu co chwila przychodzili ludzie poszukujący noclegu i byli odprawiani z kwitkiem, wszystkie hotele w mieście pękały w szwach. Widząc co się dzieje, od razu przedłużyliśmy naszą rezerwację o jedną noc i zaczęliśmy szukać transportu do Rio de Janeiro. Znaleźliśmy prawie ostatnie bilety w autobusie wyjeżdżającym za dwa dni po południu, kupiliśmy je szybko, decydując tym samym, że nie zwiedzimy jednak strony brazylijskiej. Co w sumie nam za bardzo nie przeszkadzało, byliśmy już zmęczeni zwiedzaniem i jak najszybciej chcieliśmy się rozłożyć na plażach Rio :).

Po załatwieniu noclegu i transportu wreszcie mogliśmy pójść na steki i wypić trochę wina. Następnego dnia trochę nam się zebrało zanim ruszyliśmy, do parku dojechaliśmy koło południa. Ludzi w kolejce do kasy była masa, na szczęście wszystko w miarę sprawnie i szybko poszło.

Wodospady można obejrzeć spacerując po trzech głównych trasach widokowych. Można się do nich dostać albo piechotą, albo pociągiem. Widząc znowu tłumy ludzi, do bliższej stacji postanowiliśmy pójść piechotą przez tzw. zielony szlak, prowadzący przez dżunglę niegdyś władającą tym obszarem. I już po chwili spotkaliśmy dziwne zwierzątko, którego nazwy nie znamy, niuchające otoczenie i poszukujące energicznie resztek jedzenia.


Jak się później okazało, zwierzątek tych jest w tych okolicach całe mnóstwo, są one wręcz utrapieniem władz parku, gdyż obsiadają jedzących turystów i bezczelnie porywają jedzenie, Sami tego też częściowo doświadczyliśmy, gdy w trakcie zwiedzania usiedliśmy na ławeczce z kanapkami - szybko zleciało się z pięć takich stworów i nawet kijem nie można ich było odgonić!


Wracając do wodospadów, zwiedzanie rozpoczęliśmy od Circuito Superior, czyli szlaku górnego. Co chwila przechodziliśmy do innego tarasu z widokiem na kolejny wodospad, byliśmy naprawdę zachwyceni tym, co widzieliśmy. Wielkie strumienie wody opadały z hukiem w dół, zawsze się zastanawiam skąd się biorą takie nieprzebrane masy wody.



Po obejrzeniu wodospadów z góry nastał czas na bliższy kontakt. Idąc Circuito Inferior, czyli szlakiem dolnym, mieliśmy okazję podziwiać wodospady z bardzo bliska, jeden nawet konkretnie nas zmoczył. Pomni wypadku z aparatem w Wenezueli, zdjęć tam nie robiliśmy :) Z tego szlaku roztaczał się także wspaniały widok panoramiczny na ścianę wodospadów i rzekę Iguazu, którą zaraz mieliśmy kawałek popłynąć.



Już od początku zwiedzania widzieliśmy na rzece łódki wypełnione turystami, które podpływały pod same wodospady i serwowały swoim pasażerom potężne prysznice. Sami też zechcieliśmy to przeżyć, więc kupiliśmy bilety i udaliśmy się na przystań łodzi. Po drodze mijaliśmy totalnie mokrych ludzi, widząc że łódka jest całkowicie otwarta, weszliśmy do niej bardzo skąpo ubrani i z dwoma nieprzemakalnymi workami: w jednym plecak, w drugim aparat. Rejs był bardzo emocjonujący. Najpierw spokojnie z oddali mieliśmy okazję porobić kilka zdjęć.


Następnie podpłynęliśmy pod kilka wodospadów, woda spadała z wielką siłą i całkowicie nas zmoczyła. Strumień był tak mocny, że często nawet nie mogliśmy przed siebie patrzeć i trzymaliśmy się kurczowo barierek, jakby nas miało zmyć. Zabawy było co niemiara, wszyscy się darli wniebogłosy, my też :)

Zdjęcia porobiliśmy tylko w oddali, zanim się zbliżyliśmy do kurtyn wodnych. Za to na łódce był kamerzysta ze specjalnie chronioną kamerą, więc jako pamiątkę mamy film z tych kąpieli. Zdjęcie poniżej pokazuje łódkę wpływającą przed nami, tak to mniej więcej wyglądało, zanim zakryły ją w całości strumienie wody.


Zgodnie z przewidywaniami, z rejsu wróciliśmy kompletnie przemoczeni, za to bardzo zadowoleni.


Ostatnią atrakcją była Garganta del Diablo, czyli po naszemu Gardziel Diabła, do której dojechaliśmy ciuchcią. W miejscu tym spływają największe wodospady, a taras widokowy ustawiony jest tuż nad krawędzią, widok jest więc nieziemski.



Wielkie rozlewisko nagle załamywało się, a tysiące litrów wody spadało z rozpędem w dół, tuż przed naszymi oczami. To było naprawdę niesamowite, szkoda że statyczne zdjęcia nie potrafią oddać potęgi wody.




Po powrocie postanowiliśmy sprawdzić parilladę (czyli restaurację ze stekami) polecaną przez nasz hostel i oba przewodniki. Zamówiliśmy tytułową parilladę, czyli wielką górę (myśleliśmy, że była ona dla 4 osób, nawet dla mnie była ogromna) różnych grillowanych mięs, podaną na mini grillu. Niektórych dań nawet nie rozpoznaliśmy, ale wszystko było przepyszne! No może oprócz kilku niezidentyfikowanych mięsek, wyglądających jak jakieś jelita, szybko z nich zrezygnowaliśmy :) Ale ogólnie, to była nasza druga ulubiona potrawa po stekach w restauracji w Buenos Aires.

Następnego dnia długo wstawaliśmy (poprzedniego wieczoru oprócz parillady zaliczyliśmy też butelkę wina) i jakoś z ciężkimi plecakami do dworca doczłapaliśmy. Tam spotkaliśmy parkę Polaków, Kasię i Janusza, którzy swą podróż rozpoczęli w Meksyku. Po kilkunastu godzinach wspólnej podróży dotarliśmy do naszej ostatniej destynacji - Rio de Janeiro.

Kuba
46 -Argentyna - Iguazu Falls

środa, 20 października 2010

Urugwaj - Colonia del Sacramento


Urugwaj to bardzo małe państwo pod względem liczby mieszkańców, ma ich zaledwie 3,5 mln, co w porównaniu do swoich sąsiadów - 200 mln w Brazylii i 40 mln w Argentynie - jest niewielką liczbą. Pod względem obszaru jest mniej więcej wielkości Polski, ale zamieszkane jest głównie wybrzeże Oceanu Atlantyckiego, reszta kraju to stepy i niewielkie miasteczka.

Państwo to jest często pomijane przez podróżników, bo w sumie ma niewiele ciekawego do zaoferowania, przynajmniej w porównaniu do innych państw Ameryki. Stolica Montevideo to nowoczesne miasto jakich wiele na świecie, wyróżniają się może miejscowości nadmorskie jak Punta del Este, ale o tej porze roku są one puste. Jest natomiast jeden klejnot warty obejrzenia, stare portowe miasteczko Colonia del Sacramento, podobno jedno z najlepiej zachowanych i najbardziej uroczych miast czasów kolonizacji w całej Ameryce Południowej.

Colonię del Sacramento bardzo łatwo zwiedzić z Buenos Aires, gdyż znajduje się ona na drugim brzegu rzeki La Plata, oddalona zaledwie o godzinę podróży promem. Zbudowana w XVII wieku, Colonia była niegdyś portem portugalskim, mającym na celu kontrolować i blokować ruch morski z hiszpańskiego Buenos Aires. Miasto w ciągu 100 lat sześciokrotnie zmieniało włodarzy, na zmianę pomiędzy Portugalią a Hiszpanią, a później jeszcze niepodległą Brazylią.

Naszą wyprawę do Urugwaju zaczęliśmy od strasznie rannej pobudki, główki bolały mocno od nadmiaru wina wypitego w czasie wczorajszego pokazu tanga, a oczki same się zamykały od braku snu. Nie nastrajała też pozytywnie pogoda na zewnątrz, było pochmurnie i lało jak z cebra, nic tylko pozostać w cieplutkim łóżku i dogorywać, a tu przeprawa promem nas czekała!

Tylko chyba siłą woli dotarliśmy do portu, gdzie po odczekaniu swojego i przejściu odprawy granicznej wsiedliśmy na prom. Statek na szczęście okazał się całkiem komfortowy, a podróż krótka, więc chwila nieuwagi (jak to szanowny Teściu mówi :) i byliśmy w Urugwaju.

A tam pogoda równie smutna co w Buenos, na szczęście przestawało już padać. Mieliśmy bilety na prom kupione w promocji, w której dorzucono nam przewodnika po mieście, przywitaliśmy się więc z naszą grupą i zostaliśmy zawiezieni do najstarszego kościoła w mieście. Tam nasz przewodnik miał nam opowiedzieć o mieście i zabytkach i pokazać je na mapie, a zwiedzić mieliśmy na własną rękę, bo deszcz jeszcze padał. Oczywiście oprócz nas wszyscy tylko po hiszpańsku gadali, więc tłumaczenie wyglądało następująco: 5 minut gadki po hiszpańsku, krzyk przewodnika "people!" który nas wybudzał ze snu i pół minuty tłumaczeniu po angielsku. Ale w sumie i dobrze, bo wszystko i tak mieliśmy napisane w przewodniku, a oczy nam się i tak w tym kościele cały czas zamykały. Tylko pod koniec serca nerwowo biły, gdy znów słyszeliśmy skrzekliwy krzyk "people", głosu tej pani długo jeszcze nie zapomnimy, brrr.

Po skończeniu przemów grzecznie się z resztą grupy pożegnaliśmy i wyruszyliśmy na miasto, bo od tego całego gadania głodni się zrobiliśmy. W jakiejś knajpce na głównym placu zjedliśmy drugie śniadanie i przeczekaliśmy deszcz, w końcu mogliśmy zacząć zwiedzać.

Historyczne centrum miasta to mały cypel, otoczony z trzech stron wodą a z czwartej oddzielony od lądu murem obronnym. Mur powstał po tym, jak Hiszpanie poszli po rozum do głowy i zamiast rozbijać się o mocną obronę na rzece, zaatakowali i zajęli miasto z lądu. Obecnie istnieje tylko fragment muru, reszta została zburzona by nie hamować rozwoju miasta.

Miasteczko okazało się naprawdę małe, ale za to bardzo urocze i pełne klimatu dawnych lat. Szwendaliśmy się po ulicach pełnych starych, kolorowych domów, bulwarach nad rzeką i okolicach, w międzyczasie pojawiło się piękne słonce i miasteczko nabrało od razu barw.


Najbardziej podobała nam się Calle de los Suspiros, uliczka z najstarszymi domkami kolonialnymi w mieście, bardzo kolorowymi, gdyż niegdyś była odpowiednikiem dzielnicy czerwonych latarni - to mieszkały i pracowały prostytutki, świadczące swoje usługi dla żołnierzy obstawiających pobliski mur obronny.

Obecnie ta gałąź biznesu tu (chyba) już nie prosperuje, część domków została zmieniona w galerie sztuki. Bardzo nam się podobały te kolorowe ściany domów i kocie łby na uliczce, zdjęć tam zrobiliśmy bez liku, co łatwo zauważyć przeglądając galerię :)



Przyjemnym miejscem był też główny plac miasteczka - Plaza Mayor. Oryginalnie służył do manewrów wojskowych, stąd jego słuszny rozmiar, obecnie pełen jest zieleni i kafejek, czas jakby się zatrzymał w tym miejscu.


Obowiązkowym miejscem do zwiedzenia była również latarnia morska z polowy XIX wieku, zbudowana w na ruinach konwentu franciszkanów z końca XVII wieku. Rozciągał się z niej ładny widok na całą okolicę, choć wcale nie było łatwo przecisnąć się przez jej wąskie przejścia.


Po trudach zwiedzania nastał czas na sjestę, którą spędziliśmy bardzo leniwie na bulwarach nad rzeką, słońce miło grzało i ciężko było utrzymać oczy otwarte.


Na prom wsiedliśmy około 21-ej, pogoda zdążyła się do tego czasu pogorszyć, zaczęło padać i mocno wiać. A jak bardzo wiało przekonaliśmy się podczas przeprawy, fale były wielkie i promem tak strasznie bujało, że obsługa latała jak szalona rozdając plastikowe torebki. Wiele osób nie wytrzymało tej huśtawki i widoki były naprawdę dantejskie :) Na szczęście my wytrzymaliśmy (choć ledwo, torebki były cały czas w pogotowiu) i bez incydentów dotarliśmy do Buenos Aires.

Kuba

45 - Urugwaj - Colonia del Sacramento

wtorek, 19 października 2010

Buenos Aires


Podróż do Buenos zajęła nam znów około 20 godzin, przyzwyczailiśmy się już do takich dystansów, a "cama" tym razem była w porządku, więc nie było źle. Do celu dojechaliśmy późnym popołudniem, na dworcu musieliśmy czekać z 20 minut grzecznie w kolejce na taksówkę. Jej złapaniem za napiwek zajmował się dedykowany temu pan, gdy widział żótło-czarny samochód żywo machał rękami i jak najbardziej starał się ją zwabić. Do zawodów niespotykanych w Polsce dodajemy więc jeszcze pana łapacza taksówek :)

Podróż taksówką przez pół miasta dała nam przedsmak tego, jak wygląda Buenos. Ulice pełne zieleni, zadbane, śliczne kilkupiętrowe kamienice w starszych dzielnicach, w centrum finansowym wielkie szklane wieżowce. Miasto od początku zrobiło na nas wrażenie, mimo że zazwyczaj bardziej nas pociągają cuda natury. Zatrzymaliśmy się w hostelu America del Sur w dzielnicy San Telmo, pamiętając rewelacyjną obsługę hostelu tej sieci w El Calafate.

Resztę dnia spędziliśmy dość leniwie, głównie załatwiając aktywności na następne dni. Wieczorem poszliśmy do restauracji ze stekami polecanej zgodnie przez oba nasze przewodniki. Wystrój dość prosty, kelnerzy latali jak szaleni, lokal aż pękał w szwach od ludzi. Zamówiliśmy stek "lomo" (to jest nasza ulubiona część świnki, wielki kawał czystego mięsa, bez śladu kości, w odróżnieniu od tradycyjnego "chorizo", gdzie kość i tłuszcz to ponad połowa dania) w sosie grzybowych z ziemniakami. Słów brakuje by opisać jakie to było dobre! I ogromne! Zdecydowane najlepszy stek jaki w życiu jedliśmy. Restauracja nazywała się Desnivel i była na ulicy Defense, blisko placu Dorraga, gorąco polecamy.

Następnego dnia rano stawiliśmy się w centrum miasta przed budynkiem Kongresu, by wziąć udział w tzw. Free Tour. O tej aktywności dowiedzieliśmy się przez przypadek w internecie, gdy wyszukiwaliśmy najbardziej polecanych pokazów tanga. Free tour to zwiedzanie miasta z przewodnikiem mówiącym po angielsku, pracującym wyłącznie na bazie napiwków - więc sam decydujesz czy i ile zapłacisz. Opinie w internecie były niezwykle pozytywne, postanowiliśmy więc spróbować. Naszym przewodnikiem okazał się 29-letni Gaston, pełen energii, humoru rodowity mieszkaniec Buenos Aires. Grupa składała się z około 10 osób w przeróżnym wieku i z różnych części świata. Zwiedzaliśmy idąc spacerkiem do głównych atrakcji, w międzyczasie Gaston opowiadał ciekawostki, których nie moglibyśmy znaleźć w przewodniku.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od budynku Kongresu, gdzie obrady odbywają argentyński Sejm i Senat. Zbudowany został on na początku XX wieku, na wzór kongresu amerykańskiego.


Przy okazji rozmowy z Gastonem dowiedzieliśmy się kilku ciekawych informacji. Po pierwsze, wszyscy uprawnieni Argentyńczycy muszą głosować, jest to obowiązek państwowy. Bez wzięcia udziału w głosowaniu, nie dostaje się specjalnego papierka i dalsze kontakty z administracją są bardzo utrudnione, bo przy każdej sprawie trzeba ten świstek pokazywać. Po drugie, każdy Argentyńczyk, z którym rozmawialiśmy, ma bardzo złe mniemanie o swoich przywódcach (mimo, że ich sami wybrali :). Posłów i senatorów nazywają wielkimi leniami, i w sumie to może być prawdą, Sejm zbiera się tylko raz w tygodniu i to dopiero po południu, więc posłowie najwidoczniej się nie przepracowują. Szacunkiem nie jest również darzona pani prezydent. Została ona wybrana po tym, jak jej mąż, również prezydent, nie mógł się już ubiegać o kolejną kadencję. W czasie jej prezydentury wyszły na jaw wielkie skandale korupcyjne, para prezydencka podobno czuje się jak para królewska, pani prezydent niewiele pracuje a do pracy lata helikopterem itp, krótko mówiąc i w tym kraju polityka wzbudza podobne emocje co u nas :)

Władze miejskie zresztą też nie cieszą się wielki szacunkiem, Tuż przy budynku kongresu jest inny ładny budynek, dla Argentyńczyków o historycznym znaczeniu, bo tam obradował sejm w czasie dyktatury wojskowej. Obecnie budynek niszczeje, okna są zabite deskami, a jego mieszkańcami są bezdomni, bez wody, bez prądu itp. A władze nie mogą sobie z nimi poradzić i budynku przez to nie można odnowić. Zresztą bezdomni śpią niemal wszędzie w centrum, na pomnikach, na głównych ulicach, tu musimy przyznać że w Warszawie ten problem jest znacznie lepiej rozwiązany.

Następny przystanek to Avenida 9 de Julio, niegdyś najszersza na świecie ulica. Ma ona od 16 do 20 pasów, do końca nie wiemy, bo w przewodnikach są sprzeczne informacje, a my też jakoś nie mogliśmy się doliczyć :) Idąc dalej wzdłuż innej głównej ulicy, Avenida Mayo, mijaliśmy mnóstwo pięknych kamienic z początku XX wieku. W tym czasie Argentyna była siódmym co do bogactwa krajem świata, w Buenos Aires mieszkało wielu bogaczy, którzy wybudowali swoje siedziby wzorując je na budynkach stolic Europy, np Paryża lub Wiednia.


Doszliśmy do głównego placu miasta - Plaza de Mayo. Plac ten jest znany głównie z Casa Rosada, miejsca pracy przywódców Argentyny. To z balkonu tego pałacu Evita (i grająca ją później Madonna) machały, śpiewały i co tam jeszcze one nie robiły do tłumu zgromadzonego na placu. Do końca nie wiadomo skąd się wziął różowy kolor budynku, jedna z teorii głosi, że został on pomalowany tłuszczem wołowym zawierającym krew. Poniżej zdjęcie z naszego wieczornego spaceru, sławny balkon to ten z okiennicami po lewej stronie, na zdjęciu lekko zacieniony.


Z samym placem związana jest również historia Matek z Placu Mayo. Otóż w czasach dyktatury wojskowej (lata 70-te i 80-te) zostało porwanych, torturowanych i zamordowanych około 30 tys. ludzi, w większości młodych mężczyzn oskarżonych o działalność wywrotową. Matki zaginionych co tydzień w czwartek już od około 30 lat gromadzą się na placu, swoją obecnością przypominając o tym terrorze i wciąż poszukując informacji o swoich synach. Według naszego przewodnika, idea ta jest bardzo szlachetna, ale obecnie Matki nie są darzone w Argentynie wielką sympatią, gdyż zbyt ostro zaangażowały się w działalność polityczną i zatraciły swoje ideały. Za to szacunkiem darzone są Babcie z Placu Mayo, odłam Matek, które poszukują swoich wnuczków, tzn dzieci ich zaginionych synów i córek. Do tej pory znaleziono już ponad 100 takich wnuczków, w tym trójkę w ostatnim tygodniu. Większość z nich była wychowywana przez morderców swoich rodziców, nic o tym nie wiedząc, każde wiec takie odkrycie wiąże się z ludzkimi dramatami

Następnie zobaczyliśmy katedrę, która wyglądała bardziej jak jakiś rzymski budynek niż kościół i udaliśmy się do najbardziej znanej dla Argentyńczyków budowli - Obelisku. Zbudowany on został w 1936 r. na 400-lecie założenia miasta na wzór egipskich monumentów. W tym miejscu zbierają się kibice piłki nożnej, gdy wygrywa ich drużyna, świętując hucznie zwycięstwo. Według Gastona, jeśli przeciętny Argentyńczyk miałby przyjechać do stolicy zwiedzić tylko jeden budynek, wybrałby właśnie Obelisk, będący podobno symbolem miasta. Dla nas trochę to było dziwne, ani obelisk nie robił jakiegoś wielkiego wrażenia, ani unikalny nie był, ale cóż, z lokalnymi obyczajami się nie dyskutuje.

Ciekawszy za to był domek usytuowany na szczycie wieżowców, został on zbudowany dawno temu przez bogatego biznesmena z odpowiednimi koneksjami i do tej pory tam stoi, zamieszkany przez potomków przedsiębiorcy. Coś znowu czuję, że mimo wszystko u nas by to nie przeszło :)

Zwiedziliśmy jeszcze wiele innych atrakcji, ale nie będę zanudzał szczegółami. Najciekawszą część zostawiliśmy sobie na wieczór - pokaz tanga.

Będąc w Buenos Aires, światowej stolicy i kolebki tanga, nie mogliśmy sobie odmówić pójścia na pokaz tego tańca. Opcji mieliśmy kilka, wybraliśmy show wraz z kolacją w Complejo Tango - opcję najbardziej polecaną przez obsługę naszego hostelu, innych podróżników i opinie w internecie, a jednocześnie o umiarkowanej cenie. Wyszykowaliśmy się najładniej jak mogliśmy, żona się umalowała, ale stroje niestety mieliśmy tak biedne jak zawsze, czyli t-shirty i bojówki. Trochę się Domi obawiała, że za mało elegancko wyglądamy na tak oficjalną imprezę. O 19-tej podjechał pod nas mały busik, kierowca w garniturze zaprowadził nas do środka. Hmm, czyli już kierowca lepiej od nas ubrany. Pierwszy przystanek, wskakują dwie Amerykanki. Domi mina jeszcze bardziej zrzedła, dziewczyny ubrane jak na bal sylwestrowy! Na szczęście reszta gości-podróżników miała ubiory podobne do nas, więc to te dwie Amerykanki wyglądały jak z kosmosu, co Domi z nieukrywaną radością zauważyła :)

Show zaczął się od lekcji tanga dla początkujących. Naszym trenerem był przemiły i prześmieszny chłopak, który w ciągu godziny nauczył nas podstawowych kroków i figur, a nawet małego układu, więcej niż kiedyś się przez 4 dni w szkole Egurrola nauczyliśmy. Szło nam naprawdę super! Na sam koniec dostaliśmy dyplomy ukończenia kursu, z których jesteśmy naprawdę dumni. A oto jak profesjonalnie wykończyliśmy nasz taniec:


Po lekcji zaprowadzono nas do niewielkiej, bardzo klimatycznej sali, gdzie ku naszej radości dostaliśmy stół przy samej scenie. Następnie uraczono nas pyszną kolacją i dwoma butelkami wina (aż wstyd przyznać, wszystko w trakcie show wypiliśmy...). Tuż po posiłku rozpoczął się pokaz, występowały trzy pary, do tego była mała orkiestra i śpiewak. Taniec był przepiękny, tancerze poruszali się z gracją i zmysłowo, dokładnie tak jak sobie wyobrażaliśmy tango w najlepszym wydaniu!


Pod koniec show tancerze chwycili nas do tańca, coś tam nawet wywijaliśmy, ubaw był naprawdę niezły. Do domu wróciliśmy po północy, zachwyceni tym co widzieliśmy i z postanowieniem, że jeszcze raz spróbujemy się tanga w Polsce nauczyć.

Następny dzień spędziliśmy w Colonia del Sacramento w Urugwaju - ale o tym napiszemy następnym razem. Kolejny dzień poświęciliśmy na ciąg dalszy zwiedzania miasta, tym razem atrakcji położonych w innych dzielnicach miasta.

Rozpoczęliśmy od San Telmo, kulturalnej dzielnicy miasta, pełnej artystów i rynków ze starociami. Spacer zaprowadził nas do Plaza Dorrego, otoczonego starymi budynkami, na którym właśnie odbywał się mały targ starociami. I był tam też pan sprzedający sok pomarańczowy wyciskany na miejscy, coś co nam bardzo brakowało od czasu opuszczenia Boliwii, więc od razu z okazji skorzystaliśmy.


Po San Telmo pojechaliśmy do La Boca, biedniejszej części miasta, gdzie mieści się stadion Boca - ulubionej drużyny Buenos Aires, macierzystego klubu Diego Maradony. Niestety, w czasie gdy byliśmy w Buenos nie rozgrywały się żadne większe mecze, zdecydowaliśmy się więc zwiedzić sam stadion i muzeum klubu. Tuż przed wejściem do muzeum drużyny natrafiliśmy na aleję gwiazd, z gwiazdą Diego na czele:


Muzeum Boca było bardzo interesujące, poznaliśmy historię klubu, jego stroje, puchary, pozowaliśmy do zdjęć z figurką Maradony itd. Najciekawszy był seans filmowy w środku wielkiej piłki nożnej. Całość była jednym wielkim okrągłym ekranem, stojąc pośrodku czuliśmy się jakbyśmy to my byli głównymi bohaterami, historia była oglądana naszymi oczami. A przedstawiała ona losy młodego piłkarza, od początku jego kariery, po treningi, pierwszy występ aż po zdobycie gola - w tym momencie w sali rozległ się ogłuszający wiwat widzów, a niemal każdemu z nas pojawiły się łzy radości w oczach! :) Co za emocje, ja też chcę być sławnym sportowcem!

Wisienką na torcie było zwiedzanie samego stadionu, łącznie z trybunami, murawą i szatniami piłkarzy.


Byliśmy między innymi w sekcji trybun dla lokalnych chuliganów, tylko z miejscami stojącymi (by nikt nie wyrwał siedzeń), oddzielonej od reszty trybun drutem kolczastym. To tu do 5 tysięcy najwierniejszych fanów przez cały mecz skacze, powodując rytmiczny, ogłuszający huk. Gdy bramkę zdobywa Boca, wszyscy pędzą na siatkę i wchodzą na nią jak najwyżej, tylko drut kolczasty i policjanci po drugiej stronie powstrzymują kiboli od wdarcia się na murawę. Co ciekawe, szatnia drużyny gości znajduje się dokładnie tuż pod tą sekcją, więc przeciwnicy odpocząć raczej nie mogą :)


Kult Maradony widoczny był wszędzie. Maradona, jako gość super honorowy, ma nawet własną sekcje na trybunach, pomalowaną na żółto, gdy reszta trybun jest niebieska. To stąd ogląda on mecze Boca i pozdrawiam tłumy wielbicieli.

Choć wielkimi fanami futbolu nie jesteśmy, wizyta na stadionie bardzo nam się spodobała, więc ją każdemu polecamy. A mecz na żywo obiecaliśmy sobie obejrzeć w Rio de Janeiro.

Po wizycie na stadionie postanowiliśmy pozwiedzać okolice ulicy Caminito, znane z kolorowych domków. Niegdyś mieszkali tu włoscy imigranci, którzy malowali jak się dało swoje domostwa resztkami farb ze statków. Efekt tego jest następujący:


Obecnie ulica jest jedna z głównych atrakcji turystycznych Buenos Aires, stąd zatrzęsienie restauracji ze stolikami na powietrzu i tłumy turystów. Knajpki prześcigają się w sztuce zwabiania klienta, oferując na przykład pokazy tanga czy występy orkiestr. A że byliśmy głodni, wybraliśmy restaurację, zamówiliśmy steki i przy okazji obejrzeliśmy piękny pokaz tanga.


Po wizycie w La Boca udaliśmy się na drugą stronę miasta, do dzielnicy Recoleta. Jest ona jedną z najładniejszych i najbogatszych dzielnic miasta, a turystów przyciąga głównie dzięki Cementerio de la Recoleta, czyli pięknemu cmentarzowi, na którym spoczywają najbogatsi i najbardziej znani Argentyńczycy, z Evitą Peron na czele.

Na cmentarzu spędziliśmy ponad 2 godziny i mimo to było nam wciąż mało. Cmentarz jest po prostu przepiękny! Każdy grobowiec jest wielkości małego domu, misternie ozdobiony, z rzeźbami aniołów lub świętych. Każdy unikalny, opowiada historię jakiejś znaczącej argentyńskiej familii. Większość ma szklane drzwi, przez które można dostrzec bogactwo wnętrza, niemal w każdym jest mała kapliczka, gdzie rodzina może pomodlić się w prywatności. Rzędy grobowców tworzą wąskie malownicze uliczki, po których przemykają chyłkiem koty. Magiczne miejsce.




Oczywiście zawitaliśmy też do grobowca Evity, który był jednym z nowocześniejszych i skromniejszych na cmentarzu.Słonce chyliło się powoli ku zachodowi, więc z rozsądku opuściliśmy cmentarz. Zwiedzaliśmy jeszcze do późnego wieczora, spacerując po ulicach dzielnicy Palermo (w której kwitnie najmocniej życie towarzyskie), bulwarach Puerto Madero (niegdyś dzielnicy portowej, obecnie pełnej restauracji i ekskluzywnych apartamentowców) i sklepach Avenida Florida (główny deptak handlowy w centrum).

Następnego dnia rano uraczyliśmy się kawą i ciastkami w najstarszej i najbardziej znanej kawiarni w Buenos Aires - Cafe Tortoni. Niegdyś to tu spotykali się najwięksi artyści Argentyny, obecnie jest ona odwiedzana głównie przez turystów, ale i tak jest to bardzo klimatyczne miejsce. I churros, czyli podłużne ciastka-pączki smażone na głębokim oleju mają przepyszne!


Po kawie chwyciliśmy nasze plecaki i pojechaliśmy na lotnisko, by złapać lot do wodospadów Iguazu.

Podsumowując, Buenos Aires zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jak do tej pory jest to zdecydowanie najciekawsze i najbardziej klimatyczne miasto w Ameryce Południowej, już niedługo zobaczymy jak przy nim wypada Rio de Janeiro, czy wygra tango czy plaża :)

Kuba
44 - Buenos Aires

niedziela, 17 października 2010

W krainie pingwinów i ich przyjaciół


Z Ushuaia wyruszyliśmy w naszą drugą najdłuższą podróż po Bariloche, tym razem do Puerto Madryn, gdzie mieliśmy spotkać długo wyczekiwane przeze mnie pingwiny. Ponieważ jazda autobusem miała trwać co najmniej 30 godzin, więc bardzo nam zależało na "bus cama", czyli autobusie z rozkładanymi, szerokimi siedzeniami. Okazało się, że nie ma takiego bezpośredniego połączenia, więc część drogi musimy przejechać autobusem zwykłym (12 godzin), a pozostałą część dopiero tym lepszym.

O 5 rano zjawiliśmy się w miejscu odjazdu autobusu i gdy tylko weszliśmy do środka myślałam, że się rozpłaczę. Autobus okazał się koszmarnie mały i ciasny, nawet ja nie dałam rady siedzieć prosto, bo nie mieściły mi się nogi. Kubuś nawet nie próbował i od razu usiadł bokiem. Przerażała nas myśl, że mamy w takich warunkach spędzić 12 godzin. Mimo niewygody udało mi się zasnąć w ciągu pierwszych dziesięciu minut jazdy i obudziłam się dopiero po 3 godzinach, gdy dojechaliśmy do Rio Grande i kazano nam wysiąść z autobusu. Jak się okazało na dobre nam to wyszło, bo wsadzili nas w większy, normalny autobus (taki jak polskie autokary). Przekroczyliśmy granicę chilijską, później promem cieśninę Magellana, następnie ponownie granicę argentyńską i po 9 godzinach jazdy dojechaliśmy do Rio Gallegos.

Rio Gallegos leży na wschodnim wybrzeżu Argentyny i jest miastem, w którym nie ma absolutnie nic ciekawego do zobaczenia. Mieliśmy jednak 3-godzinną przerwę w podróży, więc ruszyliśmy do centrum i znaleźliśmy całkiem przyzwoite jedzenie. Przy okazji się rozruszaliśmy, bo dojście zajęło nam około 45 minut w jedną stronę.

O godzinie 20 wsiedliśmy w dwupiętrowy autobus, zadowoleni że wreszcie będziemy mieli szerokie rozkładane fotele i pójdziemy spać. Nasze miejsca na końcu autobusu okazały się jednak, ku naszemu zaskoczeniu, kompletną porażką! Były za blisko ściany i przez to się nie rozkładały! Czyli zapłaciliśmy za "bus cama" a wcale takich siedzeń nie mieliśmy. Kuba był maksymalnie wściekły i myślałam, że zabije faceta z obsługi, ale ten tylko bezradnie wzruszał ramionami, no bo co miał zrobić, skoro wszystkie miejsca zajęte. Podróż nie należała więc do najprzyjemniejszych i nie udało nam się dobrze wyspać. Nad ranem okazało się, że znowu musimy zmienić autobus (tym razem już po raz trzeci) w miejscowości Trelew. Na szczęście po godzinie jazdy dotarliśmy wreszcie do Puerto Madryn.

Od razu poprawiły nam się humory, gdy okazało się, że jest cieplutko - pogoda na shorty i krótki rękaw. Wreszcie! Ostatni raz tak ciepło było w Mendozie, czyli kawał czasu temu. Z tej radości postanowiliśmy pójść do hostelu na piechotę, wzdłuż plaży (zapomniałam dodać, że Puerto Madryn leży nad oceanem!). Był to dość długi spacer, bo przeszliśmy chyba z dwadzieścia przecznic, ale po drodze zrobiliśmy małe rozeznanie w tym, co można w okolicy zobaczyć i czy na pewno są pingwiny. Okazało się, że pingwiny są (i to całkiem spora gromadka) a oprócz nich słonie morskie, wieloryby i delfiny!

Nasz hostel okazał się bardzo przyjemny, obsługa mega sympatyczna i praktycznie od razu załatwiliśmy z nimi wycieczki na dwa kolejne dni. Rzuciliśmy plecaki, wzięliśmy szybki prysznic i ruszyliśmy w stronę plaży.


Po zjedzeniu obiadu w plażowej knajpce położyliśmy się na piasku i wreszcie mogliśmy się zrelaksować. Kubuś nawet zasnął i zaczął chrapać! :) Nagle zobaczyliśmy, że z wody wyłania się coś wielkiego, całkiem blisko plaży. Okazało się, że to olbrzymia płetwa wieloryba! Widok niesamowity!


Następnego dnia z samego rana podjechał pod nasz hostel busik, który zabrał nas i jeszcze kilka osób z hostelu w stronę Półwyspu Valdes, położonego na północ od Puerto Madryn. Po przejechaniu około 80 kilometrów dojechaliśmy do Punta Piramide, jedynej miejscowości na półwyspie, gdzie wsiedliśmy na łódkę, z której mieliśmy oglądać wieloryby. Śmieszne było to, że wsiadaliśmy do łódki. która stała na piasku i dopiero gdy wszyscy byli już a pokładzie łódka była wpychana do wody przez traktorek!

Płynęliśmy może kilkanaście minut gdy nagle okazało się, że wokół nas pływa kilka wielorybów. Są to naprawdę ogromne zwierzęta, nie spodziewaliśmy się, że będą aż tak wielkie! Wieloryb biskajski południowy (taka jest jego oficjalna nazwa) ma długość do 18 metrów i waży średnio 50 ton, ale podobno może nawet do 90 ton. Jego charakterystyczną cechą jest wielka głowa, zajmująca 1/3 powierzchni całego ciała i porośnięta dziwnymi naroślami.


Gatunek ten szczególnie upodobał sobie argentyński Półwysep Valdes, który jest miejscem schadzek, amorów, porodów i karmienia małych (które ważą 6 ton i mają 8 metrów!). Tak to więc co roku między majem a grudniem jest idealne i najlepsze na świecie miejsce do podziwiania tych gigantycznych ssaków. Podobno co roku pojawia się tu 25% całej populacji! A że są to bardzo ciekawskie zwierzęta udało nam się sfotografować je z całkiem bliska. Koło naszej łódki pływało ich chyba z dziesięć, przepływały tuż pod łodzią, skakały, prezentowały płetwy, dosłownie jakby pozowały do zdjęć!

Najwięcej emocji wzbudzało robienia zdjęcia ogona, który pojawiał się tylko na chwilę:


A tu leniuch wygrzewa się na słońcu i prezentuje swój brzuch:


Co jakiś czas olbrzym musi wynurzyć głowę by złapać powietrze i przy tym wydmuchuje fontannę wody:


Wieloryb mimo, że wygląda dość ociężale, wcale taki nie jest. Potrafi zgrabnie wyskoczyć z wody. Jak widać, jest naprawdę olbrzymi!


Gdy już skończyliśmy oglądać wieloryby i z łódki przenieśliśmy się z powrotem do busika pojechaliśmy do oddalonego o ok. 70 kilometrów Punta Delgada, gdzie naszym oczom ukazała się niewielka kolonia słoni morskich. Nazwa wzięła się stąd, że samce faktycznie mają pyski wydłużone na kształt trąby.


Samice trąb nie mają i są dużo mniejsze, ważą jedynie 900 kg, podczas gdy samce nawt do 4 ton! W słoniach morskich najciekawsze jest to, że żyją w haremach, w których jeden samiec ma zazwyczaj około 40 samic. Podobno Półwysep Valdes jest jedyną na kolonią tych zwierząt na kontynencie.


Niedaleko słoni morskich znajdowała się kolonia lwów morskich (które widzieliśmy już wcześniej w Ushuaia), więc nie wywołały już w nas takich emocji. Poza tym wiedzieliśmy je z daleka.


Ostatnim punktem programu była niewielka kolonia pingwinów, która miała być przedsmakiem przed naszą wycieczką następnego dnia. Jednak ten krótki postój wywołał duże emocje, bo są to moim zdaniem naprawdę fantastyczne zwierzaki :)


Podekscytowani wróciliśmy pod wieczór do hostelu i już nie mogliśmy się doczekać kolejnego dnia.

O 8 rano znowu wsiedliśmy w ten sam busik, z tym samym przewodnikiem i tym razem ruszyliśmy do oddalonego o 200 kilometrów na południe półwyspu Punta Tombo, gdzie znajduje się największa kolonia pingwinów magellańskich w Ameryce Południowej. Co roku, między wrześniem a kwietniem pojawia się tu aż pół miliona pingwinów!

Praktycznie tuż po wyjściu z autobusu i przejściu dosłownie kilku kroków okazało się, że jesteśmy wręcz otoczeni przez te śmieszne stworzonka. Zupełnie im nie przeszkadzały tłumy turystów spacerujących tuż obok ich domków. Pingwiny siedziały sobie w wykopanych przez siebie norkach:


albo przechadzały się po okolicy z kumplami:


Wzbudzały też ogromną sensację, gdy nagle postanowiły przejść na drugą część ścieżki, przecinając tym samym drogę spacerowiczom. Wszyscy grzecznie przepuszczali małego ważniaka.


Taki pingwin magellański ma około pół metra wzrostu i waży około 5 kilogramów. Wygląda łagodnie, ale ma ostry haczykowaty dziób i podobno potrafi zaatakować nieproszonego intruza! My byliśmy świadkami, jak dwa samce pobiły się o samicę. Tu w czasie bójki:


Tu po bójce, samica odprowadza zwycięzce do gniazda (ten dumny z przodu to samiec):


A tu kumple pingwina, który przegrał walkę. Czyżby szykowali odwet?


Jak widać pingwinki, mimo skromnych rozmiarów, są zwierzątkami nieustraszonymi. Tu mały wojownik zamierza się na większego przeciwnika :)


Podobno pingwiny wracają prawie zawsze do tych samych gniazd i wspólnie samiec i samica wysiadują jaja. Wiele z nich łączy się w pary na całe życie. Nam faktycznie pingwiny wydały się romantycznymi zwierzątkami, więc zamiast pisać postanowiliśmy przedstawić krótki fotoreportaż:

"MIŁOŚĆ WEDŁUG PINGWINÓW"






W parku spędziliśmy około trzech godzin - jakoś ciężko było nam się rozstać z pingwinkami, które zrobiły na nas ogromne wrażenie. Kubuś był na początku mocno w szoku, bo spodziewał się, że pingwiny będą sięgać mu do pasa (skąd taki pomysł w ogóle to ja nie wiem!), a okazały się całkiem niewielkie. Gdy już się z nimi pożegnaliśmy, wsiedliśmy znowu do naszego autobusu i pojechaliśmy bardziej na północ do Punta Delfin, gdzie jak sama nazwa wskazuje, mieliśmy oglądać delfiny. Tym razem powiedziano nam, że wcale niekoniecznie je zobaczymy, bo z tymi delfinami to nic nie wiadomo.

Po kilkunastu minutach na łódce, okazało się że wokól nas pływa nie jeden a kilka delfinów!


Są to bardzo szybkie zwierzęta i strasznie ciężko było uchwycić je na zdjęciu, w związku z czym wszyscy latali jak opętani od prawej burty do lewej z nadzieją na zrobienie choć jednego zdjęcia. Delfiny najwyraźniej lubiły się bawić, bo pływały tuż przed łódką, wręcz się z nią ścigały! Co jakiś czas wyskakiwały z wody prezentując swoje czarno-białe ciałka.


Gatunek, który widzieliśmy nazywany jest delfinem Commersona lub czarnogłowym, i różni się od innych delfinów tym, że głowę, płetwy i ogon ma czarne a resztę ciała białą.


Po mniej więcej dwóch godzinach spędzonych na łódce wróciliśmy do portu i następnie autobusem do hostelu. Udało nam się jeszcze załapać na przepyszne BBQ robione przez obsługę hostelu, po czym z pełnymi brzuchami i uśmiechami na buziach wsiedliśmy w nocny autobus do Buenos Aires.

Domi

43 - Puerto Madryn